Nie było zapowiadanej walki w ostatnim spotkaniu finałów Wschodu. Celtics wygrali zdecydowanie już w pierwszej kwarcie narzucając swój styl gry (30-19). W Magic na swoim poziomie zagrał praktycznie tylko Dwight Howard – 28pkt, 12zb. Znowu bezproduktywny był Lewis, zupełnie niewidoczny Barnes. Nieskuteczni byli też też Nelson i Carter (w sumie 11/29 z gry).
Uważana za najsilniejszą w lidze ławka rezerwowych Magic nie była w stanie prowadzić walki z Celtami. Próbowali Redick i Pietrus (obaj 7pkt), ale kolejny raz zawiedli podkoszowi – Bass i Gortat (Anderson w ogóle nie grał). Co gorsze nawet przy słabej grze swoich zawodników van Gundy nie próbował nic zmieniać. O ile mógł liczyć, że w pierwszym meczu serii taka taktyka może być korzystna, o tyle z nożem na gardle trzeba próbować wszystkiego by wygrać. SvG uważał chyba, że ego jego gwiazd jest najważniejsze, ciekawy jestem co na to zarząd Magic.
Celtics tymczasem wyglądają jak drużyna z misją. Misją by zdobyć tytuł. Swoją drogą o ile Lakers kojarzą mi się z talentem, finezją i świetną ofensywą Jacksona, to Celtics są synonimem gryzienia parkietu, niesamowitej obrony Thibodeau i twardości. Spróbujcie sobie wyobrazić, że wychodzicie na parkiet przeciwko Bryantowi, Fisherowi, Gasolowi czy Bynumowi – to greczni chłopcy, świetni koszykarze, ale grzeczni chłopcy (celowo pominąłem Artesta). Tymczasem gdy zobaczyłbym Garnetta, Perkinsa, Wallace’a, Pierce’a czy Rondo to raczej bez ochraniacza na szczękę bym się na boisku nie pojawił (tutaj też celowo pominięty Allen).
Ps. Dzisiaj tymczasem okaże się, czy Lakers zrozumieli, że Suns to nie jest chłopiec do bicia, którego pokonają bez wysiłku. Ostatnia wygrana po szczęśliwej dobitce Artesta może ich jeszcze bardziej uśpić, a w ew. meczu nr 7 wszystko się może zdarzyć.