New York Knicks @ Toronto Raptors 98:93 (29:22, 22:25, 23:25, 24:21)
Nieudana inauguracja sezonu dla Toronto Raptors. Nie było jednak jakieś przygniatającej przewagi ze strony New York Knicks, więc Toronto mogło wygrać ten mecz. W ostatniej kwarcie kilka ważnych rzutów trafił Leandro Barbosa (w całym spotkaniu 13 pkt) i dzięki temu Raptors cały czas byli w grze. Na rzuty Brazylijczyka jednak niemal od razu odpowiadali Chandler i Stoudemire. Dzięki temu właśnie NYK dowieźli zwycięstwo do końca.
W Toronto najlepszym zawodnikiem był Andrea Bargnani (22 pkt i 6 zb). Tak będzie pewnie przez większość sezonu, więc Włoch musi sobie radzić z rola lidera. Świetną robotę pod koszem wykonywał Reggie Evans. Nie trafił żadnego z dwóch oddanych rzutów, ale zebrał 16 piłek. Od rzucania są w Toronto inni, a Evans ma właśnie walczyć na deskach i z tego dobrze się wywiązuje. Poczynaniami Raptors nieźle kierował Jarrett Jack (16 pkt i 6 as). Kilka razy wręcz ośmieszył defensywę Knicks. W takiej sytuacji Jose Calderon (4 pkt i 7 as w 18 min) raczej musi na dłużej pomyśleć o ławce rezerwowych.
NYK zostali poprowadzeni przez dwóch wspomnianych już fanów. Wilson Chandler zdobył 22 punkty i miał 8 zbiórek. Trafiał wtedy, kiedy drużyna bardzo tego potrzebowała. Amare Stoudemire zdobył 19 punktów i też udawało mu się znaleźć drogę do kosza, gdy to było niezwykle potrzebne. Do tego Stoudemire miał też 10 zbiórek. Na jego wizerunku pojawiła się jednak duża rysa. Zanotował aż 9 strat! Cały zespół Knicks miał 15 strat, a Raptors 11. Amare musi chyba bardziej się skoncentrować.
Chicago Bulls @ Oklahoma City Thunder 95:106 (25:30, 29:29, 28:23, 13:24)
Durant, Westbrook i pozamiatane – tak można krótko napisać. Ta dwójka poprowadziła ekipę Thunder do pierwszego zwycięstwa w nowym sezonie. Kevin Durant rzucił 30 punktów. Skutecznością jednak nie powalał (9/24 z gry), a do tego miał 6 strat. Oczywiście spora w tym zasługa niezłej defensywy Bulls pod okiem nowego trenera. Co by jednak nie mówić, Durant zrobił swoje. W samej końcówce III kwart doznał jakiegoś urazu, ale później wrócił do gry, więc to raczej nic poważnego. Z kolei Russell Westbrook okazał się małym przybyszem z innej planety. 28 pkt, 10 zb i 6 as – to jego osiągi. Znowu czarował swoją dynamiką. Tej dwójce dzielnie pomagał Jeff Green, który zdobył 21 punktów.
Wspomniałem o osiągnięciach Westbrooka, a po drugiej stronie był przecież ktoś podobny. Derrick Rose zaliczył 28 punktów i 6 asyst. Raczej pewnymi punktami pod koszem byli Taj Gibson (16 pkt i 11 zb) oraz Joakim Noah (18 pkt i 19 zb). To głównie dzięki nim Chicago wygrało na deskach 51:44. To jednak nie przełożyło się na sukces w całym meczu. Dlaczego? Wydaje i się, że w Bulls brakuje silnego wsparcia dla Rose’a. Kogos kto będzie mógł zdobywać punktów w ważnych momentach. Taki Ronnie Brewer nie trafił żadnego z sześciu oddanych rzutów z gry. Wszyscy fani „Byków” zapewne czekają na powrót do gry Carlosa Boozera, wtedy powinno to wszystko lepiej wyglądać…
Houston Rockets – Golden State Warriors 128:132 (31:34, 27:33, 28:37, 32:28)
W hali Oracle Arena odbyła się mała strzelanina, w której mocniej oberwała ekipa Houston Rockets i przez to zaliczyła drugą porażkę w nowym sezonie. Wśród zwycięzców najwięcej rozstrzelał się Monta Ellis. Zdobył 46 punktów i to na dobrej skuteczności 18/24. Potrafił trafiać przez ręce i to w ostatniej kwarcie, gdy wynik meczu był jeszcze otwartą sprawą. To musi być przytłaczające dla obrońcy. Bronisz takiego Ellisa, a on i tak trafia nad tobą. Jeśli jednak zdarzyło się, że Ellis nie może czegoś zrobić to „Wojownicy” mogli liczyć na Stephena Curry’ego (25 pkt i 11 as). Naprawdę dobry mecz młodego rozgrywającego. Jeśli z kolei zdarzyło się, że panowie obwodowi nie mogli czegoś wyczarować do pozostawał pod koszem David Lee. Nowa twarz GSW zagrała na poziomie 15 pkt i 17 zb. Ładnie czyścił tablicę, a pomagał mu w tym Andris Biedrins (8 pkt i 11 zb).
W Houston prawdziwą bestią okazał się Luis Scola. Argentyńczyk zdobył 36 punktów i zebrał 16 piłek. Standardowo z roli snajpera dobrze wywiązał się Kevin Martin (28 pkt). W takiej strzelaninie przydałoby się jednak uderzyć na skalę bardziej masową, tak jak to zrobił Ellis. Taki poziom był jednak chyba poza zasięgiem Martina tego dnia. Patrząc na Rockets w tym meczu od razu rzuca się w oczy, że kogoś brakuje. No właśnie! Nie grał Yao Ming. Jak widać chiński center cały czas nie jest w pełni gotowy. Szkoda, bo „Rakiety” naprawdę bardzo go potrzebują. Bez Yao, albo grającego w kratkę, to może być ciężki sezon dla Houston.