Wczorajszy występ Miami Heat przeciwko Cleveland Cavaliers pokazał, że w Ohio LeBron James to ciągle zbyt mało. I to bez względu na to, po której stronie parkietu właśnie występuje.
Celujący w drugie w historii klubu mistrzostwo NBA Miami Heat, przegrali minionej nocy wyjazdowy mecz z Cleveland Cavaliers aż 90:102. Nie byłoby w tym nic szokującego, gdyby nie fakt, iż zawodnicy z Ohio zbierają obecnie śmieci z dna ligowej tabeli, a po stronie Żarów triple-double na poziomie 27 punktów, 12 asyst i 10 zbiórek zanotował LeBron James. Była legenda Cavs pokazała swoją wyższość nad wrogą publicznością Quicken Loans Arena koncertowo, jednak ostatecznie większe powody do zadowolenia mieli Ci drudzy.
Tuż po zakończeniu spotkania w mojej głowie zrodziło się następujące pytanie: ile wart jest najefektywniejszy, najbardziej wszechstronny koszykarz świata wobec dobrze zgranego, nawet przeciętnego zespołu? Żeby nie było, w Miami nie grali przecież gimnazjaliści. Dwyane Wade zdobył wczoraj tylko trzy oczka mniej niż James, a równie dobrze spisał się też Mike Bibby, który solidnie wypełnił lukę po ponownie zjedzonym Chrisie Boshu. Wszystkie te znakomite cyferki rozpłynęły się gdzieś w potoku wyjątkowej zespołowości Kawalerzystów. Liczby nie grają, wygrały zaś zawiść i chęć upokorzenia LeBrona, co jest już tematem na zupełnie oddzielną dyskusję.
Wniosków w kontekście rozpoczynających się lada moment playoffów zbyt bujnych nie mam. Heat przegrali ważny – w sensie psychologicznym – mecz, który udowodnił, że w ważnych momentach LeBron James w Cleveland wygrywać nie umie. I nie ważne czy akompaniamentem uraczy go akurat Anthony Parker czy Dwyane Wade.
Welcome back home S.
Nigdy nie lubiłem Lebrona, jest wybitnym koszykarzem, ale nie jestem po jego stronie, samozwańczy król…. Bullshit!!!