Kiedy minionej nocy Brandon Roy zdobywał 18 punktów w czwartej kwarcie meczu z Dallas Mavericks, tegoroczna faza playoff stawała się dla mnie jedną z najbardziej wyjątkowych jakie widziałem.
A to dopiero pierwsza runda, w której jeszcze do wczoraj aż 5 rywalizacji mogło zakończyć się po czterech spotkaniach. Minionego wieczoru pierwsi zagrożenia czwartej porażki uniknęli koszykarze Indiana Pacers, którzy skazani na nadludzkie poniewieranie ze strony Derricka Rose’a, niespodziewanie z Chicago Bulls wygrali. Niemniej ze wszystkich najbardziej zagrożonych odpadnięciem drużyn, Pacers zasłużyli na zwycięstwo w największym stopniu. Szkoda tylko, że rywalizacja z Chicago to w dalszym ciągu egzekucja… (reszta tekstu w rozwinięciu)
O wiele ciekawiej dzieje się po zachodniej stronie oceanu, gdzie wczorajsza noc zgotowała w Portland epickie emocje. Takie rzeczy tylko w Wielkanoc? Oglądając starcie Blazers z Dallas Mavericks, a szczególnie czwartą kwartę, pomyślałem sobie jak mocna byłaby ekipa z Oregonu, gdyby jej geniusz Brandon Roy oraz Greg Oden byli zupełnie zdrowi, albo gdyby chociaż ten pierwszy miał obie chrząstki w kolanach. Mimo wszystko B-Roy był przez ostatnie 12 minut gry był na parkiecie wszędzie, odpowiadając za wszystko, co skończyło się istnym cudem i ponownym otwarciem wyniku w tej serii.
Odrobienie 18 punktów straty w ostatniej kwarcie gry na przeciw Dallas Mavericks niemal w pojedynkę, to heroizm, o którym dziś można myśleć tylko w kilku miejscach tych playoffs. A może wszędzie? Najbardziej z tej tezy wyłamują się obecnie Denver Nuggets, Philadelphia 76ers i w trochę mniejszym stopniu Orlando Magic. Poza kategoriami ciągle dryfują New York Knicks, którzy jednak moim zdaniem na pierwsze od dziesięciu lat zwycięstwo w postseason będą musieli poczekać co najmniej do przyszłego sezonu.
Reszta drużyn kreuje te playoffs na jedne z najlepszych w ostatnich latach. Oby tak dalej, bo pary drugiej rundy układają się w konstelacje temu niesamowicie sprzyjające.
You must be logged in to post a comment.