Bulls zdecydowanie pokonali Heat w pierwszym meczu Finałów Konferencji Wschodniej. 103:82, czyli – czy ktoś chce, czy nie – blowout. Aż 21 punktów różnicy między najlepszymi ekipami regular season to wręcz przepaść, tym bardziej że dotychczasowe potyczki (wszystkie wygrane przez koszykarzy z Chicago) rozstrzygały się dopiero w końcówkach. Bulls ogrywali Heat kolejno trzema, czterema i pięcioma punktami.
Sorry, baby, not this time.
Samo spotkanie miało dwa oblicza. Do przerwy wynik oscylował w granicach remisu, każda próba zaliczenia dłuższego runu była przez drugą stronę tłumiona niemal natychmiastowo. Ani Bulls, ani Heat, nie potrafili zbudować solidnej, kilkupunktowej przewagi i utrzymać tej zaliczki. W drugiej połowie na parkiecie dominowali już tylko gospodarze, rozgrywający najlepsze 24 minuty w tegorocznych playoffs. To była najlepsza ekipa RS, pełną gębą, bez zawijania. Prawdziwy contender.
Who’s James? Who’s Wade?
Big3 przez początkowe dwie karty jeszcze jakoś się trzymali. W ostatecznym rozrachunku, nie zawiódł tylko ten, przez którego gwiazdorski tercet z Miami umniejszany jest do 2,5 franchise players. Tak, Chris Bosh (30 pkt. 12/18 FG, 9 zb). Ale po kolei:
*dwa oblicza Jamesa i Wade’a
LeBron James nie przejął meczu ani na moment. Podjął wprawdzie kilka prób, grając w izolacji na 6-7 metrze, ale pudłował. 5/15 z gry mówi samo za siebie. – Rzuty, które zazwyczaj trafiam, po prostu nie wpadały – tłumaczył. No nie tak „po prostu”. Kawał świetnej roboty na Jamesie wykonał Luol Deng, o którego roli w obwodowej defensywie Bulls wspominałem ostatnim razem. Deng udowodnił, że jego możliwości po bronionej stronie parkietu są ogromne, a dla drużyny z Chicago – nieocenione. Z tak mocno ograniczanym Jamesem Heat brakuje armat w ataku. A już szczególnie, jeżeli ławka jest w formie – dosłownie i w przenośni – niedzielnej.
Mimo to James do przerwy kilka razy wprawił Bulls w ponury nastrój. Trafił bowiem rzuty o tak niestandardowym stopniu trudności, że i Deng wymiękał. Ale było ich dosłownie kilka. Markowe w wykonaniu Heat pick n’ rolle często kończyły się sytuacjami mismatch, w których James stawał na przeciw wysokich Bulls (Noaha i Asika). To celowy zabieg Toma Thibodeau, który już w końcówce trzeciego starcia w RS uczulił Noaha, by po zasłonie to on doskoczył do Jamesa i bronił go 1 na 1. James jest w stanie dominować fizycznie przy wjazdach pod kosz, ale wyjątkiem od tej reguły są m.in 7-footers Bulls. Dlatego pomny doświadczenia z sezonu zasadniczego, przeciw Noahowi/Asikowi nie próbował gry po minięciu i rzutu spod samej obręczy, ograniczając się do prób z dalekiego półdystyansu czy z samego dystansu.
James grał ewidentnie obok Wade’a. Dodatkowo miał kiepski strzelecko wieczór. Warto jeszcze raz przywołać nazwisko Denga, serio. Żeby było jasne – to jednak cały zespół zrobił bardzo dużo, by James nie rozwinął skrzydeł i przypadkiem nie zdewastował United Center.
Co się tyczy Wade’a, swoje zrobił Keith Bogans. Jeżeli nie wszystkie, to absolutną większość swoich niespełna 16 minut spędził w defensywie na kryciu Wade’a. D-Wade niejednokrotnie wykorzystywał zabójczy pierwszy krok i z łatwością gubił po koźle Bogansa, ale tutaj dochodzimy do drugiego aspektu (o którym więcej dalej) – podkoszowi Bulls w obronie pomalowanego. Co z tego, że Wade skutecznie gubił kryjącego go obrońcę, skoro pole trzech sekund było tak szczelnie zabezpieczone, że zmuszany był do oddawania trudnych rzutów, nawet z wyglądających na łatwe pozycji. Easy points? No way!
Każdy jego rzut wysocy Bulls kontestowali. W efekcie Wade był tylko 7/17 z gry. No i trzeci aspekt – to Ronnie Brewer pod nieobecność na parkiecie Bogansa odpowiadał za pilnowanie Wade’a i spisał się wyśmienicie. Jeśli Bogans wyglądał dobrze, to Brewer co najmniej świetnie. Bez ściemy. Były obrońca Jazz jest od Bogansa wyższy, silniejszy, bardziej atletyczny. Z tak agresywną przeszkodą Wade sobie nie radził. Analogicznie do przypadku Jamesa, Bulls spychali go do izolacji i gry 1 na 1, odcinając pomoc z zewnątrz.
James i Wade do przerwy jako tako funkcjonowali. W pierwszej kwarcie zagrali nawet parę szybkich kontrataków, mieli momenty. I tyle.
*pick n’ roll defense by Heat
Przez pierwsze dwie kwarty Heat doskonale wywiązywali się z obrony pick n’ rolli Bulls. Bosh/Anthony wychodzili agresywnie ze swoim rozgrywającym za Derrickiem Rosem i zwyczajnie rozwalali zagrywki gospodarzy. Zasięg ramion podkoszowego duetu Heat skutecznie utrudniał każdą próbę podania pod kosz, każdym takim Rose ryzykował stratę blisko linii środkowej, grożącą nadlatującymi Jamesem i Wadem. Stąd dosłownie 2-3 razy Rose zdołał dograć piłkę do Noaha lub Carlosa Boozera, którzy obsługując się na wzajem wykorzystywali brak któregoś z podkoszowych Heat. To było zdecydowanie za mało. W tym elemencie Bulls widocznie sobie nie radzili, co rzutowało forsowaniem zapasowych schematów pod presją czasu.
Po przerwie Bulls zdecydowanie poprawili egzekucję pick n’ rolli, Heat zaś bronili już bez takiej energii, znacznie rzadziej podwajając Rose’a po zasłonie. Przejście do konfiguracji 1 na 1 Bulls wykorzystali bez skrupułów. Rose z łatwością uruchamiał swych podkoszowych lub sam kończył akcje, mając do tego więcej miejsca niż przez pierwsze dwie kwarty.
*rebound the ball!
Bulls zebrali 45 piłek, w tym aż 19 na atakowanej tablicy. Heat mieli tylko 33 zbiórki, zaledwie 6 w ataku. Podkoszowi Bulls nie tylko skutecznie bronili w swoim pomalowanym, ale agresywna walka na atakowanej desce dała mnóstwo możliwości na punkty z ponowienia. W zestawieniu z frontcourtem Bulls, podkoszowi Miami prezentowali się – mówiąc delikatnie – średnio. Ale ujmijmy to od drugiej strony – kto tam miał zbierać? Jedynie Anthony wywiązał się ze swoich zadań, jak należy. Niezły był Bosh. Jamal Magloire? Are you fuckin’ kiddin’ me? Zyndrunas Ilgauskas nawet nie wskoczył w dres, a Juwan Howard wygląda na rezerwowego centra reprezentacji domu spokojnej starości z Wąchocka (z całym szacunkiem). W samych już blokach Heat byli lepsi o jeden (6 do 5) za sprawą Jamesa i Anthony’ego.
Heat brakowało energii na deskach. Bulls ją emanowali, nakapakowani jak przysłowiowy kabanos.
*jest tam ktoś na obwodzie?
Rose nie miał aż tylu możliwości, by penetrować w pomalowane, a to oznacza, że z podkoszowym defensem Miami nie jest tak źle. Co zasługuje na podkreślenie, to możliwości Heat w dobijaniu layupów do tablicy. Dlatego Rose szukał okazji do rzutów z 4-5 metra i większość z nich nie była na tyle kontestowana, by wymusić pudła. Zawodnicy Erika Spoelstry wciąż są niebezpieczni dla rywali ścinających w ich pole trzech sekund, ale defensywę Heat dopełnia twarda gra na obwodzie. Czyli to, co pozwoliło wyeliminować w serii z Celtics Ray’a Allena i – poza game 3 – Paula Pierce’a. Obaj rzucali stosunkowo rzadko, obaj często pudłowali.
Za to Bulls hasali na obwodzi aż miło. Rose w mid-range wypadł lepiej niż zazwyczaj i momentami wyglądało tak, jak gdyby schemat coacha Thibodeau wyglądał tak – Rose kozłuje, kozłuje, kozłuje, o, jest ten 5 metr, no to miara! A że wpadało, kilka takich „wymyślnych” akcji oglądaliśmy.
Dziurawa obrona Heat na obwodzie pozwoliła Bulls na wiele łatwych rzutów zza łuku. 10/21 za trzy, w tym aż 4 trafienia Denga, 3 Rose’a, Bogans, C.J. Watson i Kyle Korver dorzucili po jednym. Heat takiego komfortu nie mieli. Dobry perimiter defense ograniczył liczbę oddanych rzutów za trzy punkty do ledwie 8, z czego siatkę dziurawiły 3. Wyraźnie widać, że Bulls za wszelką cenę nie chcą dopuścić nie tyle strat punktów po rzutach zza łuku, co już uniemożliwiają samą próbę rzutu. James Jones? 1/1. Mike Bibby? 0/1. Wade? 0/1. Chalmers? 1/2. Ci, którzy dysponują najlepszym rzutem dystansowym w Miami oddali łącznie 5 takich rzutów – mniej niż Deng i Rose. Z osobna.
*Scalabrine & Friends
Sporo miejsca poświęcono przed tą serię ogromnemu kontrastowi między ławkami rezerwowych obu ekip. Bulls zbudowali szeroką rotację, momentami nawet 12-osobwą, po tym, jak największe ciacha w offseason 10’ przeniosły swoje talenty na South Beach. Ten zaś, który miał być dla nich największym pomagierem, wciąż jeszcze nie jest w pełni sił po kontuzji i pamiętając powrót Boozera po hot sauce injury, niewiele wskazuje, by Udonis Haslem miał odegrać większą rolę w tej serii. Reszta to co najwyżej szeregowcy rezerwy.
28:15
Taj Gibson (to był jego wieczór) miał 9 punktów, Brewer 8, Asik 5, Korver i Watson po 3. Nie tylko podkoszowi z second unit podołali (Gibson miał choćby 7 zbiórek), ale cała ławka. Znowu potrafili dać kopa, kiedy było to potrzebne. Każdy z nich zrobił różnicę, każdy czuł, że jest potrzebny na parkiecie, że jego rola – choć mniejsza niż kolegów ze starting five – jest niebagatelna w kontekście losów meczu i całej serii.
Heat potrzebują punktów od Jonesa, ale póki ten będzie występował w roli fałszywego PF, wysiłek po bronionej stronie uniemożliwi pełną efektywność w ataku. Chalmers (9 punktów) jako jedyny wniósł jakość z ławki Miami. Innych kandydatów nie widać. Choć Miller wciąż boryka się z problemami zdrowotnymi, mamy pewien dowód – jak bardzo przeceniono go w Miami podczas offseason. Nawet Pat Riley uderzył się w piersi i próbował go opchnąć za względne „coś, cokolwiek”. Naciągnąć nie dał się nikt.
*Carlos Boozer
„Wielki Boozini” w formie to ogromny handicap Bulls. Boozer był aktywny, energiczny – i choć tradycyjnie nie ustrzegł się minimum jednej straty (dokładnie tyle miał w niedzielę) – nieźle dysponowany rzutowo. 5/10 z gry z nóg nie zwali, ale będący zazwyczaj soft w postseason, Boozer dał drużynie punkty, których się od niego wymaga. Plus 4 z 9 zbiórek zanotował na atakowanej tablicy (!) – to na potwierdzenie tej energii. Przy dobrze dysponowanym Gibsonie, Boozerowi wystarczy 25 minut (Gibson grał 23). Taki układ dzielenia minut z dodatkowymi dla Gibsona, gdy jest on fire, działa. You know, D-Wade, what I mean.
*co nas czeka w game 2?
Co do Bulls, założenia pozostaną identyczne. Najpierw defensywa, później też defensywa, agresja, energia, walka do upadłego, cierpliwa egzekucja w ataku i módlmy się, by siedziało Boozerowi. Thibodeau będzie się starał wymusić na swoich graczach, by przekalkowali podejście i nastawienie, z którymi wyszli na game 1.
Heat są na musiku. Dobrze nie było, ale… OK. Kontynuowana będzie obrona pick n’ rolli, którą prezentowali w pierwszej połowie, w założeniu tym razem stosowana przez pełne 48 minut. James i Wade muszą zagrać razem, muszą zagrać lepiej, jeśli Heat nie chcą przegrać z Bulls po raz piąty z rzędu. Z logicznego punktu widzenia, wychodzi na to, że w końcu zaczną trafiać. Przepadnie za to Bosh. Ciekawe, co na to Wróżbita Maciej? Wracając do rzeczy, postawa Jamesa i Wade’a zależy w dużej mierze od konsekwencji Bulls w defensywie na nich oraz w pomalowanym. Zachowanie obecnej intensywności pozwoli trzymać liderów Heat z dala od ICH sposobu gry, pozwalającego rozmontować prawie wszystkie defensywy w NBA.
Heat będą zmotywowani i niemal na pewno zagrają z większą energią na deskach. By doprowadzić serię do remisu, muszą jednak zdecydowanie poprawić obronę na obwodzie. Koniec z łatwymi rzutami Rose’a, koniec z wide open trójkami Denga, koniec nawet z odpuszczaniem Bogansa (1/3 za trzy, airball z półdystansu – lubisz to, suko!). Niewykluczone zatem, że Wade częściej będzie bronił Rose’a, na SG pogra za to co nieco Jones, a frontcourt wzmocni Ilgauskas, by odciążyć Jonesa z gry na PF. Tam może zagrać któryś z centrów, jeżeli Spoelstra zdecyduje się na zestawienie twin towers).
Autor: Mateusz Jaworski BykiBloog
art z jajami. lubisz to, suko ;)))
Swietny art. Nie wiem czy to talent czy przypadek ale czyta się to genialnie i jest to miłe uczucie gdy uśmiech pojawia się na twarzy :)
tym razem wygrać będzie o wiele ciężej i oczywiście o wyniku zdecydują błędy w końcówce
Bardzo lubię konkretne arty redakcji Enbiej.pl, ale fajnie było przeczytać taki troszkę inny – również celny i z humorem. Brawo !
damned, gdyby Gibson trafil osobistego na 2min do konca byloby dwa w plecy i spora szansa na wygrana, a tak zostaly 3, za chwile Heat trafili 2, DRose sie pogubil po drugiej stronie, dorzucili 2 z osobistych i po zawodach, a mogli wziac przyklad z Wunder Dirka i przylozyc sie do free throws :(
Ciekawe czy Byczki sie zepna by urwac jeden mecz w Miami , łatwo nie bedzie …
bardzo fajny wpis. Oby takich więcej.
czepię się jednak jednego szczegółu, podtytuł jednej cześci powinien być nie Who’s James? Who’s Wade? tylko jeśli już chciałeś tak to zrobić powinno być Lebron who? Dwayne who? trochę głupio wychodzi bo Lebron kojarzy się z autoamtu:)