Bez wątpienia to nie był udany sezon dla Los Angeles Lakers. Celowali w trzecie mistrzostwo z rzędu, ale wypadli z wyścigu o wiele przedwcześnie.
Już przed sezonem wszyscy zastanawiali się jak „Jeziorowcy” podejdą do rozgrywek. Podejrzewano, że przez regular season mogą po prostu się przetoczyć, aby rozwinąć skrzydła dopiero w Playoffs. Takie podejście wydawało się niezwykle ryzykowne. Mogli oczywiście w decydującej fazie zaliczyć prawdziwe „wejście smoka” i rozłożyć wszystkich rywali, ale mogli również zupełnie zgubić potrzebny rytm.
Lakers start mieli bardzo dobry, bo wygrali pierwszych osiem spotkań. Później przyszedł malutki spadek formy, ale bardzo szybko się z niego wygrzebali. Większość sezonu w wykonaniu LAL można określić jako swego rodzaju sinusoidę, ale z małymi wgłębieniami.
Przez cały czas jednak, nawet jak wygrywali, można było mieć pewne zastrzeżenia do stylu. Nie prezentowali się tak jak oczekiwali tego fani. Byli trochę ospali i zamiast biegać to truchtali. Dopóki jednak wyniki były w miarę znośne to można było zrzucić to wszystko na element, o którym już wspomniałem, czyli oszczędzanie przed Playoffs.
Cierpliwość jednak skończyła się w lutym. Lakers mieli wtedy serię wyjazdową na Wschodzie. Na początku było naprawdę dobrze, bo pokonali Boston Celtics oraz New York Knicks. Później jednak zaczęły się schody. Porażka z Orlando Magic oraz w beznadziejnym stylu z Charlotte Bobcats. Wszystko jednak wybuchło po przegranej z dołującą ekipą Cleveland Cavaliers. W L.A. zawrzało i ziemia się zatrzęsła. Na szczęście dla tej ekipa akurat miała miejsce przerwa na „All-Star Weekend” i to chyba pozwoliło Philowi Jacksonowi poukładać wszystko.
Po przerwie na „Weekend Gwiazd” nastał prawdziwy cud. Zobaczyliśmy zupełnie odmieniony zespół Los Angeles Lakers. Zaczęli kosić kolejnych rywali niczym kosiarka trawę dzisiejszego ranka na moim osiedlu. Przegrali tylko w Miami, ale to bardzo gorący teren, więc można zrozumieć. Na mnie osobiście największe wrażenie zrobili 6 marca, gdy grali na wyjeździe z San Antonio Spurs. Rozjechali wtedy „Ostrogi” już do przerwy. Lakers w takiej formie mieli moc. Pogrozili palcem wszystkim, którzy ich skreślili. Udowodnili, że mogą jeszcze wszystko ugrać. Od czasów porażki z „Cavs” zanotowali bilans 17-1. Mieli jeszcze szansę na zajęcie pierwszego miejsca w Konferencji Zachodniej. Mieli, ale… zmarnowali okazję.
Przez ten okres świetnej gry Lakers chyba stracili całe paliwo. Finisz sezonu regularnego w ich wykonaniu okazał się fatalny. Z siedmiu ostatnich spotkań wygrali tylko dwa. Po doskonałym bilansie zanotowali pasmo pięciu porażek z rzędu i była to ich najgorsza taka seria w całym sezonie. Optymistyczni sympatycy „Jeziorowców” jednak cały czas wierzyli, że to tylko swego rodzaju zasłona dymna przed Playoffs i wtedy dopiero eksploduje pełna moc LAL.
Los Angeles Lakers przystępowali do Playoffs z drugiego miejsca w Konferencji Zachodniej. W pierwszej rundzie trafili na New Orleans Hornets. Większość fachowców przewidywało dość łatwe zwycięstwo LAL, ale taka opinia okazała się błędna. Już w pierwszym meczu „szerszenie” obnażyły braki „Jeziorowców” i odniosły zwycięstwo. W całej serii Lakers wygrali 4:2, ale NOH swoją ambitną grą udowodnili, że ekipa z „Miasta Aniołów” nie jest mocarzem, którego należy się bać.
W kolejnej rundzie przeciwnikiem Lakers był zespół Dallas Mavericks. Jeśli Hornets obnażyli pewne braki „Jeziorowców” to ekipa „Mavs” po prostu rozszarpała swoich rywali. Cała konfrontacja zakończyła się sweepem. Lakers nie zdołali ugrać nawet jednego meczu! Byli po prostu zbyt słabi, aby nawiązać jakąkolwiek wyrównaną walkę z Dallas. Prawdziwym gwoździem do trumny był czwarty mecz, gdy przegrali aż 86:122! Tak się zakończył sezon 2010/2011 dla Lakers i ich nieudany marsz po obronę mistrzostwa.
Na osobny akapit zasługuje jeszcze Phil Jackson. Dla tego legendarnego szkoleniowca był to ostatni rok pracy. Na pewno chciał odejść w glorii chwały, czyli zdobywając kolejne mistrzostwo. Dodatkowo, „Mistrz Zen” dotychczas wszystkie swoje mistrzowskie tytuły jako trener zdobywał potrójnie. Z Chicago Bulls wygrał ligę w latach 1991-1993 oraz 1996-1998. Jako głównodowodzący w Los Angeles Lakers zwyciężał najpierw w latach 2000-2002, a następnie przyszły dwa tytuły w 2009 oraz 2010 roku oraz zabrakło tego trzeciego do kolekcji. Obiektywnie trzeba przyznać, że ten ostatni sezon był dla „Jeziorowców” nieudany, a Phil nie zdołał nad tym wszystkim zapanować. Starał się chyba robić jakieś zasłony dymne, w których ostatecznie Lakers sami się zagubili.
NAJLEPSZY ZAWODNIK:
Kobe Bryant – „Black Mamba” wprawdzie nie jest już takim zabójcą jak jeszcze w niedalekiej przeszłości i nie wygrywa meczy w pojedynkę, ale cały czas jest bezapelacyjnym liderem Lakers. Zdarzały mu się słabiutkie mecze, ale miewał też te bardzo dobre. Nie można sobie wyobrazić „Jeziorowców” bez tego zawodnika. Bryant dodatkowo podczas tego sezonu zrobił duży postęp w hierarchii najlepszych strzelców. Zapisuje swoje nazwisko coraz wyraźniejszą czcionką na kartach historii NBA. Został również uhonorowany tytułem MVP „Meczu Gwiazd”.
NAJWIĘKSZY POSTĘP:
Lamar Odom – trudno mówić o jakimś rozwoju w przypadku niemal 32-letniego zawodnika, ale właśnie Odom najlepiej pasuje w tej kategorii. Do najlepszych sezonów w swojej karierze trochę mu brakowało, ale spisał się o wiele lepiej niż w ostatnich rozgrywkach w koszulce Lakers. „Candy Man” również jeszcze nigdy w swojej dotychczasowej karierze nie rzucał z taką dobrą skutecznością z gry (53%) oraz za trzy (38%). Był niezwykle ważnym elementem układanki Phila Jacksona. Niejednokrotnie jego uniwersalność ratowała zespół. Dobra forma Odoma nie przeszła bez echa i zawodnik ten otrzymał tytuł „Najlepszego rezerwowego”.
NAJLEPSZY DEBIUTANT:
Rookies w Lakers? To bardzo ciężki temat. W zespole byli wybrani w drafcie Derrick Caracter oraz Devin Ebanks, ale ich rola była znikoma. Ten pierwszy rozegrał 41 spotkań. Średnio spędzał na parkiecie 5.2 minuty i notował w tym czasie 2 punkty. Natomiast Ebanks wybiegł na parkiet w 20 meczach. Grał średnio 5.9 minut i dostarczał 3.1 punkty. Ciekawe jak potoczy się przyszłość w NBA tych dwóch młodych chłopaków…
NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE:
Steve Blake – gdy przychodził rok temu do L.A. liczyłem, że znacznie odciąży mającego już swoje lata Dereka Fishera na rozegraniu, bo przecież pokazywał w przeszłości, że potrafi grać nawet na niezłym poziomie. Myliłem się. Blake przez znaczną większość sezonu nic nie wnosił do gry Lakers. Okazał się niewypałem. Zupełnie niewidoczny i przynoszący mizerne korzyści.
Lakers mieli nieudany sezon, więc bez trudu można wymienić w tej kategorii większą ilość zawodników. Kolejność przypadkowa: Pau Gasol (potrafił grać świetnie, ale w ważnych momentach zawodził), Ron Artest (to już nie był ten „Ron Ron”, który był w stanie decydować o przebiegu meczu), Theo Ratliff (doświadczony center, który dołączył do zespołu w ubiegłe wakacje i miał trochę wspomóc walkę podkoszową, ale przez problemy ze zdrowiem rozegrał tylko 10 spotkań i nic wielkiego nie pokazał).
NAJWIĘKSZA NIESPODZIANKA:
Lamar Odom – kolejna kategoria, w której musiałem wyróżnić Odoma. Jak już wspomniałem, ten zawodnik jest już w trzydziestym-drugim roku swojego życia, dlatego niespodzianką jest dla mnie to, że zdołał wskoczyć na tak wysoki poziom. Był naprawdę niezwykle ważną postacią w ekipie Lakers.
You must be logged in to post a comment.