W 2009 roku Orlando Magic na czele z młodym Dwightem Howardem niespodziewanie ograło broniących tytułu Celtics w siedmiu meczach, a następnie w sześciu spotkaniach, w Finale Konferencji, odprawiło z kwitkiem Cleveland Cavaliers, wtedy jeszcze z LeBronem Jamesem. Tylko Lakers w Finałach NBA byli mocniejsi, ale sam Finał był wielkim sukcesem, jednym z największych w historii tej młodej organizacji. Rok później, sprowadzając do siebie Barnesa, Bassa i J-Willa, nie powtórzyli tego sukcesu, ale było blisko – gdyby nie przespali 3 pierwszych meczów ECF z Celtics (2-4), znów mogliby wejść do Finałów. Miało to się udać w kolejnym sezonie, 2010/11.
Podczas off-season’u nie dokonano dużych zmian kadrowych. Ale za to inne składy bardzo się zmieniły, światem wstrząsnęło Big Three, a do Bulls trafił C-Booz i Thibs. Magicy miejsce w pierwszej czwórce mieli raczej zapewnione, ale chcieli więcej. Po 25 meczach mieli nienadzwyczajny bilans 16-9. Wtedy postanowili odmienić swój skład, dokonując dwóch wymian. Oddali Gortata, Pietrusa, Cartera i wybór w I rundzie Draftu 2011 za Turkoglu, Richardsona i Clarka. W drugiej wymianie do Orlando trafił Gilbert Arenas, za Rasharda Lewisa. Wielu było krytyków tej wymiany, ale ja osobiście byłem jej zwolennikiem. Według mnie nowy skład dał im nadzieję. Od początku jednak nie podobało mi się sprowadzenie Arenasa. 'Wystrzałowy chłopak’ był cieniem samego siebie z wielkim kontraktem. Gdyby zachowali Lewisa, moim zdaniem wypadliby lepiej. Ale co się stało to się nie odstanie.
Wróćmy jednak do 18 grudnia 2010 roku, dnia wymian. Zaraz potem przegrali trzy mecze z rzędu (ale albo nie mieli jeszcze nowych graczy, albo byli oni zupełnie niezgrani, więc to jest usprawiedliwione), by potem wygrać 9 spotkań (bilans 25-12). Dalszego przebiegu sezonu regularnego nie będę opisywał, gdyż nie działo się nic szczególnego. Faktem jest, że osiągnęli bilans 52-30 – najsłabszy od 2008 roku. Z czwartym miejscem (za Bulls, Heat i Celtics) w konferencji w pierwszej rundzie play-offs trafili na Atlantę Hawks, którą w poprzednim sezonie zgnietli w czterech meczach. Tym razem jednak w sześciu meczach.. przegrali.
Tę serię można opisać tak: Dwight Howard dominował, ale reszta nie grała nic. Ta porażka stała się symbolem porażki systemu Stana van Gundy’ego. Prawdopodobne jest też, że będzie to początek końca Orlando Magic z Dwightem Howardem. W 2012 roku będzie on wolnym agentem, a już teraz zainteresowanie nim jest niemałe. Sam Dwight nie mówi otwarcie, że chce odejść, ale z drugiej strony chce walczyć o mistrzostwo, co w obecnych Magic z SvG jako coachem będzie bardzo trudne. Teraz rywale są mocniejsi, mówię tu przede wszystkim o Heat czy Bulls. Na pewno jedną z tych drużyn będzie trzeba pokonać, by dostać się do Finału.
Wyjściem z tej sytuacji jest wymiana Howarda i pozyskanie za niego kogoś, na kim można zbudować nową drużynę. Ale minie wiele lat, zanim Magicy znów realnie powalczą o pierścień, pierwszy w ich historii. Na pozyskanie wolnego agenta nie ma w tej chwili szans, gdyż kontrakty Turkoglu czy Arenasa skutecznie uniemożliwiają jakiekolwiek poważne ruchy na rynku FA.
W przyszłym sezonie ta drużyna zajdzie maksymalnie do drugiej rundy. Chyba, że zdarzy się cud.
Problemem Magic niewątpliwie jest trener. Jeśli tutaj nie zajdą zmiany, to myślę, że Howard nie będzie chciał dalej grać w Orlando. Najbardziej prawdopodobna wydaje się być wymiana z Lakers, skąd na Florydę mógłby powędrować Bynum.