Cześć, tu Bartek Berbeć. Możecie kojarzyć moją osobę z MVP, ale też z Probasketu, koszykówki.net czy ostatnio sportowefakty.pl. Ekipa Enbiej zaprosiła mnie do udziału w tym blogu, z czego bez wahania korzystam. Nigdy nie miałem okazji pobloggować. :) Przede wszystkim chciałem się przywitać ze wszystkimi czytelnikami enbiej.pl. To mój debiut na tych łamach, bardzo opóźniony, niczym Blake’a Griffina, najpierw przez remont, później przez ostre zapalenie ucha i gardła (skąd to się do diabła przypałętało latem?!). Nigdy wcześniej nie byłem chory w sierpniu, może ma to jakiś związek z lockoutem, bo w 1999 nie żyłem ligą tak intensywnie jak dziś i byłem za mały, żeby rozumieć, o co im się tam rozchodzi. W każdym razie, gorąco pozdrawiam czytelników, a na początek chciałbym napisać parę słów w moim cyklu pt. „Oni mogą lśnić na Eurobaskecie”. Postaram się do początku turnieju opisać w nim kilku koszykarzy, wokół których moim zdaniem będzie się obracać piłka na Litwie.
Na początku jednak kilka słów dygresji o naszych wschodnich sąsiadach nazywających swoją ojczyznę Lietuva. Muszę przyznać, że ponad rok temu brałem udział w socjologicznym badaniu na temat temat tego kraju i wyniki były dość zadziwiające. Sprawdzało ono stan wiedzy naszych rodaków na temat, bądź co bądź, historycznie bardzo pokrewnego z nami sąsiada – wystarczy wspomnieć tylko Unię Lubelską, Władysława Jagiełłę, Koronę czy Adama Mickiewicza. Losy obydwu narodów chcąc nie chcąc krzyżują się ze sobą w wielu punktach. Niestety, obecnie Polacy nie wiedzą za wiele o Litwie. Nam, kibicom koszykówki, kraj ten jest bliski i oczywisty, ponieważ tam rodzi się mnóstwo gwiazd europejskiego i światowego basketu, uchodzi on za potęgę w tym sporcie. Dlatego orientujemy się w tamtejszych miastach i tym podobnym szczegółach. Właśnie dlatego, że jest to „koszykarski kraj”, jak powiedział prezydent FIBA Nar Zanolin, może to być „najlepszy Eurobasket w historii”. Nikt tak jak nasi wschodni sąsiedzi nie zadba o to, aby wszystko było dopracowane do perfekcji, zapięte na ostatni guzik. Klimat, atmosferę, czyli późniejsze wspomnienia z takiego turnieju robią właśnie te szczegóły, małe rzeczy. Nikt tak jak Litwni nie będzie chciał, abyśmy zapamiętali to na długo.
Oprócz tego presja sukcesu jest tam ogromna. Specjalnie na Mistrzostwa na brzegu rzeki zbudowano zupełnie nową, kosmiczną jak na polskie warunki halę. Kauno Arena ma 17 tys. miejsc, a jej otwarcie przebiegało z wielką pompą. Występy cheerleaderek, lokalnego chóru, arcybiskup, a na deser, a właściwie danie główne Mistrz Europy – Hiszpanie. Najlepszy zespół w tej chwili nie dał rady gospodarzom napędzanym przez fanatycznych kibiców z bębnami i grzechotkami. Obwód Litwy, choć w podeszłym wieku – Kalnietis, Kaukenas czy Jasikievicius to już przecież nie młokosy – dawał radę Rubio, Navarro, Fernandezowi, Calderonowi i Llullowi. W najlepszym ustawieniu podopieczni Scariolo mieli nawet problemy z wybiciem piłki z autu…To tylko pokazuje, jak szalenie trudno będzie pokonać Litwę na ich terenie, w ich turnieju…
Pora przejść jednak do meritum, czyli do krótkiej sylwetki Marco Belinelliego. Jest to zawodnik, którego obserwowałem już na europejskich parkietach, jeszcze w barwach Virtusa Bolonia. Mimo pogłosek o tym, że chce zagrać w NBA jakoś sobie tego nie wyobrażałem. Po prostu nie widziałem go za oceanem, bo to typowo europejski zawodnik. Wróżyłem mu podobny scenariusz, jaki później spotkał Juana Carlosa Navarro, który po rocznej przeprowadzce i bardzo udanym poniekąd sezonie (wybitny strzelec za 3) zdecydował, że to nie to i postanowił wrócić do Barcelony. Takie wątpliwości miałem też, kiedy jeszcze jako Emanuel Ginobili z ligi włoskiej przenosił się do San Antonio Spurs, identycznie było z Carlosem Delfino. Dla mnie byli to zawodnicy prezentujący styl gry typowy dla europejskich parkietów…strzelcy jakich wielu. Widziałem w nim raczej następcę Massimo Bulleriego niż kogoś przydatnego w atletycznej lidze. Widocznie skauci NBA mają o wiele lepsze wyczucie niż nastoletni ja, bo w przypadku każdego z nich zmiana środowiska nie wyszła źle. Przeciwnie – Marco jest troszkę „szerszy”, silniejszy niż w czasie występów dla Fortitudo Bolonia. A do tego nadal ten sam, niesamowity rzut z dystansu.
Ciekawi mnie metoda treningowa Belinelliego, bo rzuca z prawie taką perfekcją, jak Ray Allen. Mogliśmy się o tym przekonać podczas występu reprezentacji Włoch w Rimini przeciwko Polakom. W pierwszej połowie nieaktywny, ale już w czwartej kwarcie NBA mode on. Efekt? 20 punktów, chyba 5 czy 6 trójek w 10 minut…Z rękami na twarzy, dosłownie. Jest tylko kilku graczy, których pamiętam, aby trafiali z taką precyzją nie widząc obręczy i w takiej asyście obrońców. Na myśl przychodzi właśnie Sugar Ray, ale też Jose Garbajosa, Kobe Bryant, JC Navarro, Gianluca Basile…Dlatego polecam oglądanie Belinelliego. Artyzm sam w sobie, takie 21-wieczne ucieleśnienie włoskiego renesansu w malarstwie i sztuce. Gdzieś tam z niebios Bramantino i Buonarotti pewnie oklaskują każdy jego rzut.
Podoba mi się też, że Marco wniósł trochę tego europejskiego folkloru na amerykańskie parkiety, którego tam rzeczywiście jest coraz więcej. Zawodnik nie jest zbyt atletyczny, choć znakomicie mija w pierwszym kroku, jest eksplozywny…ale zawdzięcza to też przesadnym reakcjom defensorów na jego „pompki”, wypracowane właśnie dzięki idealnie ułożonej trójce. Właśnie dlatego obwodowym obrońcom starającym się zatrzymać go na Litwie będzie tak trudno, bo dysponuje typowym potrójnym zagrożeniem (triple threat) – pewnym catch-n-shoot, energicznym wejściem skończonym wsadem albo dobrym podaniem. Właśnie – podanie to kolejny jego wielki atut. Co prawda jest rzucającym obrońcą, ale świetnie operuje piłką i funkcjonuje w ball movement swoich drużyn. Może być niewidoczny, tylko uczestniczyć w ruchu piłki. Ale ma fantastycznie opanowaną technikę podawania, nawet za plecami, czy bajeczne zwody. Przyjemnie się to ogląda. Właśnie ta funkcjonalność w rotacji na obwodzie pozwalała notować mu 2,1 asysty jako SG w 21 minut gry w Golden State Warriors. W swoim czwartym sezonie w NBA, jako „Szerszeń”, zwłaszcza na początku sezonu był jednym z głównych powodów objawienia listopada i grudnia, czyli New Orleans Hornets. Już teraz jest solidnym strzelcem, zapewniającym prawie 10 punktów na mecz. Role player, ale bardzo ważny.
No i na koniec jego znak rozpoznawczy – „senne” oczy. Powinien mieć chyba pseudonim „Hypno”, czy coś. Z włoskiego byłoby to „il ipnotizzatore”. Bujna czupryna przysłania jego oczy, patrząc na które wydaje się, jakby właśnie wstał z łóżka odsypiając podróż dookoła świata. Taki trochę włoski Tracy McGrady albo Ryan Randle (Śląsk 2003, 2004, pamiętacie?). Zwróćcie na to uwagę, przez to nawet jego sposób poruszania się wydaje się być lekko ociężałym. Nic z tych rzeczy. Belinelli powinien być w dziesiątce najlepszych strzelców Eurobasketu 2011.
no, no witam :) Świetny wybór
Woy w offseason zapewni sobie tytul GM of the Year ;) Dobrze, ze jestes z nami Bartek!
dzięki , jednak bez zespołu i Was wszystkich to sam bym nic większego nie ugrał ani nie zwojował takiej popularności. Gwiazdą jest ZESPÓŁ
Dla Bartka POWODZENIA;-)
no racja :) Jako jedna z osób tworzących polskie strony o baskecie już oddaje głos :P
No nareszcie ktoś go docenił, po tylu obelgach ile słyszałem na jego temat właśnie na temat atletyzmu i tego, że poza rzutem nie sprawia problemu w obronie to wreszcie ktoś go skomplementował.