W poniedziałek, dwa dni przed momentem, w którym piszę ten tekst, polska drużyna narodowa pożegnała się z Eurobasketem. Pechowo, choć po walce, dając nam w jego trakcie wiele dumy, ale na końcu troszkę rozczarowując. Dałem moim myślom czas na pokołatanie się w głowie i teraz „z dystansu” już postaram się ocenić ich występ. Bez statystyk, od trochę nietypowej strony.
Uczuciem, które dominowało we mnie przez ten szalony tydzień była duma. Zaczęło się to po pierwszym, zaciętym meczu z Hiszpanami. Przegranym minimalnie, ale za to z kim? Przecież to swoisty europejski dream team, nazwiska w zestawieniu z Polakami mogłyby przyprawić o zwrót głowy. Nasi gracze wbrew wszystkiemu – prawie nikt w nich nie wierzył, nie byli w najsilniejszym zestawieniu – nawiązali walkę do końcowej syreny i napytali strachu Hiszpanom, a Pau Gasol zagrał praktycznie cały mecz, wyciągając go w końcówce. Aż tyle potrzebował najlepszy na papierze zespół w Europie, by nas pokonać. Ja miałem zajawkę na ten turniej, dużo o nim mówiłem w domu, ale nie nakręcałem się przesadnie na ten mecz. Powtarzałem sobie w duchu po każdym koszu naszych (swoją drogą dobrze było znów być kibicem, a nie sprawozdawacą) „Nie masz się z czego cieszyć. Nie podniecaj się, nie ekscytuj się, przecież i tak przegramy. No i po co podskakujesz? Nie wygramy” itd. itd. I wiecie co? Po lay-upie Łukasza Koszarka na 77:74 porzuciłem ten myśl i kibicowałem jak wariat. Mimo jednego punktu na koncie, odpoczywając w okolicach północy poczułem coś, czego dawno nie czułem tak mocno. Dumę. Takie specyficzne uczucie, trudne do opisania. Wiele chudych lat basketu, dominacja kopanej i sukcesy siatkarzy czy piłkarzy ręcznych, mała popularność sportu, którym żyję. Nasza dyscyplina była zawsze na uboczu. A teraz? Pomyślałem, że nawet jeżeli wtopimy to wszystko do końca, to będę wdzięczny za to, co mi dali.
Litwini trochę sprowadzili mnie na ziemię, rzucając nam prawie setkę, ale właśnie przed chwilą rzucili więcej Serbom, więc tamto uczucie było fałszywe, dobrze, że szybko uleciało z mojej głowy.
Spotkanie z Portugalią raczej mnie żenowało. Nie tyle, że nie byliśmy lepsi, co po prostu trochę byliśmy rozkojarzeni, trochę zmęczeni zakończonym jakies 21 godzin wcześniej meczem z gospodarzem, a trochę to nie był nasz dzień. Skończyło się tym, że wyszedłem w przerwie po pierogi do baru o frapującej nazwie „Pierożek”, ale okazało się, że ich…zabrakło. Tylko to u nas możliwe, żeby w barze o takiej nazwie ich nie było. No trudno. Kołowanie awaryjnego obiadu po niespodziewanych kłopotach technicznych w lokalu gastronomicznym kosztowało mnie trzecią kwartę i nasz comeback. Ale dobrze, że był, chociaż sam mecz mimo wszystko do zapomnienia. Do zapamiętania – na pewno przez dłuższy czas Portugalia będzie mi się kojarzyła z pierogami ruskimi oraz fryzura Andrade.
Na taki dzień jak niedziela większość kibiców, kolegów po fachu i wszystkich innych, czekało latami. Zwycięstwo nad wicemistrzem świata…to w polskich sportach zespołowych zdarza się niezwykle rzadko. Poza tym była to wygrana symboliczna – nieznany niektórym Piotr Pamuła trafia ENORMOUSLY za trzy, Dardan Berisha rzuca sprzed nosa samemu Ersanie Ilyasovie z NBA…przez 24 godziny żyliśmy koszykarskim snem, z którego wybudził nas niczym szklanką chłodnej wody w Śmigus-Dyngus Luol Deng i ten nieszczęsny Joel Freeland, który i tak miał słaby turniej. Unicajy Malaga będę raczej w przyszłym sezonie unikał jak ognia.
Ta duma po meczu z Turkami to jednak imponderabilia, wielka chwila, dla których żyjemy. Może i odpadliśmy ale ten mecz zapamiętamy na długo. Serbia, Francja i Włochy pewnie też by z nami wygrały, ale tych kilku chwil po meczu, kiedy darłem się prawdopodobnie najgłośniej w życiu („Piotr Pamuła zaaaa trzyyy…”) nikt nam już nie odbierze. Niektórzy płakali ze szczęścia…
Cholernie mnie cieszy, że ten mecz w niedzielę widziało prawie milion ludzi. Wśród nich było kilku młodych chłopaków, może nawet nie do końca nadążąjących za szybkim tempem tej gry czy nie znających wszystkich jej reguł, ale pomyśleli sobie wtedy – „Ja też chce być Berishą!”, „Ja chce tak rzucić jak Piotrek Pamuła”. Kto by się spodziewał, że akurat w takiej roli wystąpi nasi młokosi? Być może ojcowie tym chłopcom właśnie dziś kupili pierwszą piłkę do kosza, może dziś oddali oni swój pierwszy rzut w długiej i pięknej karierze, zainspirowani tym niedzielnym oderwaniem od ponurej rzeczywistości polskiego sportu? Bóg wie.
Tacy herosi, jakimi okazali się Berisha i Pamuła, inspirują. Potrzebujemy ich. Marcin Gortat budzi podziw, ale ma ponad 210 cm wzrostu i niewielu jest takich jak on. Dardan i Piotrek to goście, jak wielu z nas i dlatego tak bardzo skłaniają do naśladowania ich. Skromni, nie przesadnie wysocy, żywiołowi. Może za 10 lat w wywiadzie nasz młody rozgrywający powie, że to właśnie po tym meczu pokochał koszykówkę? Pozostaje liczyć, że tak będzie.
Wczoraj miałem koszykarski sen, w którym w 2018 roku graliśmy w Finale Mistrzostw Świata, prowadzeni przez duet Mateusz Ponitka-Marcin Gortat, jednym z rozgrywających był ten gość, który wtedy po raz pierwszy oglądał kosza. Naprawdę, nie sposób przecenić zwycięstwa nad Turcją. Usatysfakcjonowany siedziałem przy bandzie i wspominałem z kolegami po fachu, jak parę lat wcześniej mieliśmy dylemat, czy to Ponitka czy Pamuła powinni być w pierwszej piątce. Józek myślał, że ten, inny że ten drugi. Dziś z Michałem Michalakiem są czołowymi obwodowymi Europy, snajperami z dystansu, odpowiednikami Navarro, Fernandeza i San Emeterio. Mieliśmy ten, no, kłopot bogactwa na pozycjach 1-3. Na razie tylko mi się to śniło.
Póki co pozostaje trzymać kciuki za nich, grającego w NCAA Tomka Gielo, za Przemka Karnowskiego, Filipa Matczaka czy Piotrka Niedźwiedzkiego w Ekstraklasie. Za kilka lat to musi przynieść efekty, bo takiego pokolenia w polskim baskecie nie pamiętam. Sorry, jeśli kogoś pominąłem.
Na końcu krótka ocena trenera – nie znam się na tym przesadnie, ale dla mnie w porównaniu z mało schematycznym Griszczukiem czy wcześniejszymi bossami Ales Pipan naprawdę wprowadził system w naszą grę i zrobił z mniej znanych koszykarzy prawdziwy TEAM, który nieomal sprawił sensację eliminując wicemistrzów świata w „grupie śmierci”. Jeżeli to nie jest argument za, to co nim jest?