Thriller w Rose Garden

Na początku czwartej kwarty Orlando Magic po rewelacyjnej grze we wcześniejszej fazie meczu prowadzili 20 punktami. Prawie całą tę różnicę roztrwonili w ciągu 12 ostatnich minut i cudem uciekli przed rozpędzonymi Blazers. Hedo Turkoglu w ostatnich minutach trafił dwa bardzo ważne kosze, a w samej końcówce Orlando nie myliło się z linii rzutów osobistych. To zadecydowało o ich wygranej. Mimo fatalnej czwartej kwarty Magikom należy oddać to, że w poprzednich trzech odsłonach byli naprawdę gorący z gry i zza linii. Właśnie skuteczność Orlando sprawiła, że Portland poniosło pierwszą klęskę w swojej hali.

107:104

To, co zaraz napiszę, możecie równie dobrze odczytać z play-by-play. Ale muszę o tym napisać.

Spotkanie od samego początku wydawało się dość jednostronne. Magic rozpoczęli od 15-2 i zapewnili sobie kontrolę nad spotkaniem. Do czasu.. W pewnym momencie Orlando prowadzili już 23 punktami, miało to miejsce w trzeciej kwarcie. Ta olbrzymia wydawałoby się przewaga stopniała w ciągu pozostałych 18 minut do tylko dwóch punktów, gdy na 21 sekund do końca Jamal Crawford (dziś rewelacyjny) doprowadził do wyniku 103:101 dla gości. Wtedy jednak było już prawie pozamiatane, bo Magic na linii nie dali sobie odebrać wygranej. Wcześniej jednak musieli się o to bardzo postarać, bo na 2:38 do końca było już 96:93. Wtedy jednak grę przejął Hedo Turkoglu i w dwóch kolejnych akcjach zdobył dla swojego zespołu pięć bardzo ważnych punktów. Kto wie, czy gdyby Turek nie trafiłby na przykład trójki, to Blazers nie wyszliby na prowadzenie. Minutę później rozpoczęło się tragiczne dla Magic, a dające nadzieję Blazers „pasmo layup-strata-layup-strata-layup” (może to śmiesznie brzmi, ale tak było. Straty były dziełem Jameera Nelsona), które doprowadziło do znów trzypunktowej różnicy na 32 sekundy do końca. Wiemy, jak to się ostatecznie skończyło.

Koniec play-by-play.

Blazers w czwartej kwarcie przypomnieli play-offs 2011 i jednoosobowy come-back Brandona Roy’a. Z tym, że Roy jest na emeryturze (niestety.) a w dzisiejszym meczu do gry wracał nie jeden gracz, lecz cały zespół. No i dziś, w przeciwieństwie do starcia z Dallas, Smugi przegrały. Ale to sezon regularny. Nate McMillan wściekał się pewnie na ławce, gdy w trakcie meczu (wyłączając ostatnią odsłonę) jego drużyna dawała Magikom naprawdę łatwe punkty. A to J-Rich dostanie się pod kosz, a to Glen Davis, a to ktoś nie dopilnuje (wstaw dowolnego gracza Orlando poza Howardem).

Ale też trzeba oddać Magic, że dziś byli naprawdę gorący (58,6% z gry, 59,3% za trzy, aż 16 trójek!), trafiali dosłownie wszystko, ich 9 pierwszych trójek z wyjątkiem dwóch, a także 17 z pierwszych 23 prób z gry wpadło do kosza. Nie było jednego lidera, Dwight Howard (13 pkt, 13 zb, 5-9 FG, 3-12 FT) był dobrze ograniczany przez front-court Portland. Ryan Anderson (9 zb), Jameer Nelson (5 ast, 4 zb, 5 TO) i Hedo Turkoglu (6 ast) zdobyli po 16 punktów, jedno oczko więcej miał JJ Redick, a odpowiednio 15 i 11 punktów zdobyli Jason Richardson i Glen Davis. Aż siedmiu graczy Magic zdobyło minimum 10 punktów.

Wspomniałem wcześniej, że w czwartej kwarcie tego meczu do gry wrócił cały zespół Blazers, nie tylko jeden gracz. Jamal Crawford (24 pkt, 10-17 FG), LaMarcus Aldridge (23 pkt, 10-17 FG, 8 zb) i Gerald Wallace (15 pkt) – każdy z tej trójki zdobył w ostatniej odsłonie po 9 punktów. Daje to łącznie 27 z 36 oczek Portland w ostatnich 12 minutach.

Wes Matthews zdobył 17 punktów, a Nic Batum jedenaście. Co prawda Blazers nie byli tak skuteczni jak ich rywale, ale za to stracili piłkę tylko siedem razy przy aż 18 stratach Magic.