21 punktów i 23 zbiórek Dwighta Howarda wystarczyło, by Superman potwierdził swoją klasę i wyższość nad wszystkimi innymi środkowymi w lidze. LA Lakers mimo 30 punktów Kobe’go Bryanta nie miało dzisiaj szans na wygraną, ze względu na fatalny początek w ich wykonaniu. Późniejsze próby come-backu okazały się klęską, co oznacza, że Lakers swoje back-to-back na Florydzie kończą bez zwycięstwa.
80:92
Magic na początku meczu zagrali bardzo intensywnie w obronie, by 'zamrozić’ graczy Lakers i wypracować bezpieczną przewagę. Cel ten został zrealizowany w dwustu procentach, nie dość, że Orlando nie dawało Jeziorowcom grać im dobrej ofensywy, praktycznie nie pozwalając im na ani jeden łatwy rzut, to jeszcze sami w ataku poczynali sobie bardzo łatwo, często mając za linią rzutów trzypunktowych wolne pozycje, czasami niepilnowani przez nikogo wchodzili sobie pod kosz. Ta druga sztuka stała się prostsza, gdy Andrew Bynum w pierwszych sześciu minutach spotkania złapał dwa faule i usiadł na ławce.
Efektem wszystkiego tego, co napisałem w powyższym akapicie, były te liczby:
- 19% z gry Lakers w pierwszej kwarcie
- 10 punktów (najmniej punktów LAL w 1Q w tym sezonie)
- Ostatnie 6 minut bez trafienia z gry (9 rzutów spudłowanych)
W drugiej kwarcie nastąpiła kontynuacja tego dzieła, w takim samym stylu, jak w pierwszej kwarcie, Magic wyszli na aż 23-punktowe prowadzenie (45:22), mimo tego, że w środku odsłony dopadł ich mały kryzys. Na szczęście dla nich w tym samym czasie po drugiej stronie parkietu Lakers nie trafiali kolejnych rzutów. To cud, że Jeziorowcom udało się w pierwszej połowie wyjść za 'trzydziestkę’. Pierwsza połowa była dla gości naprawdę fatalna, trafili wówczas zaledwie 29% rzutów, pudłując 27 z 35 pierwszych prób z gry.
Na początku drugiej połowy nastąpiła nieoczekiwana zmiana ról. Lakers, niesieni przez kolejne trafienia Bryanta i Gasola (w pierwszej połowie 0-5 FG, w drugiej rozpoczął od 3-3 FG), odrobili część straty do 11 punktów, ale bliżej już do Magików nie podeszli. Parę razy w meczu zdarzyła się taka sytuacja, że Lakers zbliżyli się do Orlando, po czym piłkę wziął Redick czy Nelson i zza łuku wbił przyjezdnym małego 'daggera’.
Najmniejsza różnica punktów, jaka w tym meczu (nie licząc początku pierwszej kwarty) dzieliła obie ekipy, to osiem punktów, gdy w czwartej kwarcie Lakers po fragmencie swojej lepszej gry (a co za tym idzie, gorszej gry Orlando) doprowadzili do wyniku 66:74. I na tym koniec come-backu – po części winowajcą nagłego jego zakończenia był Kobe Bryant, bo najpierw złapał faul techniczny, a w kolejnej akcji po próbie przechwytu stracił balans ciała, dzięki czemu Jason Richardson skończył wsadem. Kobe nie chcąc utracić kontaktu z rywalem oddał rzut za trzy, ale spudłował. Odpowiedź Magików była bolesna, bo zza łuku celnie przymierzył Ryan Anderson. Ten sam Anderson w kolejnej akcji Orlando dobił ostatecznie Lakers, kontratak po świetnym podaniu Nelsona kończąc wsadem. 82:66 na niecałe 5 minut do końca meczu – to wystarczająca przewaga, którą Magic spokojnie dowieźli do końcowej syreny.
Końcowy wynik nie oddaje tragedii, jaką grali w tym meczu Los Angeles Lakers. Różnica w procencie trafionych rzutów to tylko trzy pkt proc. (38% – 41%), ale rzut oka na statystykę trafień za trzy i wszystko staje się jasne. Lakers trafili tylko 6 z 20 takich rzutów (w pierwszej połowie 1-8), co nie jest dziwne, bo Jeziorowcy są najgorszą drużyną w NBA jeśli chodzi o skuteczność zza łuku (niecałe 26%). Magic zaś trafili 12 prób na 27 oddanych, co jest dobrym wynikiem, tym bardziej, że w ostatnim meczu przeciwko Spurs do kosza Ostróg wpadły tylko cztery z 21 oddanych trójek.
Dwight Howard zdobył 21 punktów i 23 zbiórki, notując 37. w karierze występ 20/20. Andrew Bynum również miał double-double, ale znacznie mniejsze (10 pkt, 12 zb), do tego miał aż 5 fauli, dlatego grał tylko 26 minut. Dobrą defensywę na Howardzie prezentował Pau Gasol (13 pkt, 10 zb), jednak nie Howard, a jego koledzy stanowili dla Lakers największy problem.
Wszyscy gracze pierwszej piątki Orlando zdobyli dwucyfrową liczbę punktów. Poza Howardem byli nimi Jameer Nelson (17 pkt, 9 ast), który wreszcie się przełamał, JJ Redick (15 pkt, 6 zb), który zastąpił kontuzjowanego Turkoglu, Jason Richardson (12 pkt, 4 zb) powracający po kontuzji oraz Ryan Anderson (13 pkt, 8 zb, 4 stl).
Po stronie Lakers najlepiej spisał się oczywiście Kobe Bryant (30 pkt, 8 ast), który jako jedyny Laker trzymał poziom w pierwszej połowie. Derek Fisher zdobył 12 punktów, co jest jego drugim najlepszym wynikiem w tym sezonie.