W drugich w tym sezonie derbach Florydy Miami Heat zrewanżowało się Orlando Magic za porażkę na początku lutego i na własnym parkiecie pokonało ich 90:78. Różnica klas mimo dość bliskiego wyniku była bardzo widoczna, jeszcze trzy minuty przed końcem meczu Żary prowadziły aż 20 punktami.
Dla Heat była to szósta wygrana z rzędu. Dzięki temu zwycięstwu oficjalnie (bo to wiadomo od bardzo dawna) stali się pierwszą drużyną Wschodu. Wczorajszego wieczoru w AAA potwierdzili to. Przy bardzo słabej dyspozycji Magików od drugiej kwarty (gdy zatrzymali Magic na 12 punktach, 5-23 z gry i 5 stratach) szli po wygraną, a ich liderami okazali się – jak zwykle – Dwyane Wade (27 pkt) i LeBron James (25/10/8). Heat wystartowali szybko, obejmując prowadzenie 22:11, ale dzięki dość niespodziewanemu runowi 16-2 Magic przejęli je na początku drugiej kwarty. Miami odpowiedziało jednak kolejnym zrywem (12-0) i znów wygrywali, nie pozwalając Magikom na bliżenie się do końca meczu. Pod koniec 3Q Orlando zdołało jeszcze dojść rywali na dziewięć punktów, ale następnie pozwoliło im na zdobycie 11 oczek z rzędu. 20-punktowa przewaga miała miejsce nawet pod koniec meczu, utrzymała się do dwóch i pół minut do końca, ale Magicy zatarli po części złe wrażenie i zamknęli mecz wynikiem 10-2.
Magic przerwali swoją czteromeczową serię porażki, ale z tak słabą grą, jaką prezentowali w Miami, trudno byłoby im wygrać z jakąkolwiek trzymającą poziom drużyną. Najlepszym strzelcem był JJ Redick (5-7 3pt), który zastąpił kontuzjowanego Jasona Richardsona („questionable” na dzisiejszy mecz z Bucks). Zwykle pełniący rolę sixth-mana Redick rozpoczął za J-Richa w pierwszej piątce i w pierwszych 8:27 meczu grał naprawdę świetnie, zdobywając 11 (3 trójki) z pierwszych 14 punktów Orlando. Potem Erik Spoelstra „wrzucił na niego” Shane’a Battiera. Redick do końca meczu zdobył sześć punktów, które przyszły po dwóch z rzędu trójkach w trzeciej kwarcie. Zgadnijcie, kto wszedł zaraz po tym na parkiet.
Jeśli Redick był w pierwszej piątce, to kto był „sixth-manem”? Odpowiedź: Glen Davis, który zdobył 12 punktów. Nie byłby sobą, gdyby nie popudłował (3-10 FG), ale to jego pierwszy występ z double-digits od 24 stycznia i dopiero trzeci w tym sezonie. Bardzo dobry mecz zagrał też Quentin Richardson (10 pkt, 9 zb) oraz Von Wafer (9 pkt), który skorzystał z absencji Jasona Richardsona.
Ławka Magic zagrała całkiem dobrze, czego nie można powiedzieć o ich startujących kolegach. Dwight Howard (12 pkt, 15 zb) nie był wystarczająco 'dokarmiany’, ponadto stracił aż 8 punktów na linii (2-10 FT!!). Hedo Turkoglu zdobył tylko 1 punkt (0-4 FG), Ryan Anderson nie przekroczył nawet granicy 10 punktów (9 pkt, 6 zb), a Jameer Nelson (7 pkt, 4 zb, 4 ast) zagrał jak stary, dobry Nelson. 2-11 z gry.
W Miami nikt nie starał się ukraść „show” dwóm gwiazdom, nawet ta trzecia (Chris Bosh 8/9). Dobrze z ławki zagrał Udonis Haslem (10 pkt, 5 zb), który razem z Joelem Anthonym na przemian kryli Howarda. Skutecznie. DH12 nie zrobił kolejnego 20/20, a – przypomnę – w ostatnim meczu z Heat miał aż 24 punkty i 25 zbiórek. Również trójka Magic była mniej groźna, niż ostatnio (17 trafionych). Dziś było to skromne 11 trafień na przeciętnej skuteczności (37,8%). A odejmijmy od tego jeszcze 5-7 Redicka. To zostawia nam 6 trafień przy 22 próbach. Ech.. Wewnątrz łuku było jeszcze gorzej: Heat zdobyli 70 punktów z rzutów za dwa. Magic, mimo posiadania Howarda – tylko 32.
Dzisiejszej nocy były lepsze mecze. Ten mógł przynieść więcej emocji.