Phoenix Suns dobrze, bo od dwóch wygranych, rozpoczęli swoją sześciomeczową serię spotkań domowych. Wydawało się, że kolejny mecz przeciwko Warriors może tylko podtrzymać te pozytywna serię. Marzenia kibiców z Arizony o gonieniu ósmego miejsca na zachodzie prysły jak mydlana bańka, kiedy najpierw ich drużyna przegrywała po pierwszej kwarcie już 22-39, a następnie mimo godnego podziwu pościgu, na sekundę przed końcem meczu, decydujący rzut trafił Monta Ellis. Ostatecznie Warriors wygrali 106-104.
Suns polegli po ostatnim rzucie Ellisa (26 pkt, 6 ast), ale tak naprawdę zawalili ten mecz na początku, kiedy przewaga Warriors osiągnęła już 21 punktów. Gospodarze, w dużej mierze dzięki Marcinowi Gortatowi (21 pkt, 15 zb), dominowali w pomalowanym (56-32) oraz wygrali walkę na tablicach (51-40), a aż 20 zbiórek zaliczyli pod atakowanym koszem. Na wszystkim zaważyła jednak pierwsza połowa, w której Suns trafili tylko 1 z 6 rzutów z dystansu oraz zaliczyli 9 strat. Prawdę mówiąc ciężko wytłumaczyć w racjonalny sposób dlaczego Suns nie wygrali tego meczu. Zresztą nie zdarzyło się to już pierwszy raz, gdy podopieczni Alvina Gentry’ego nie wykorzystali swoich zdecydowanych przewag.
Channing Frye rzucił 22 punkty, ale potrzebował do tego aż 23 rzutów, a pierwszy raz od dawna nie najlepiej spisał się Steve Nash, który zakończył mecz z dorobkiem 7 punktów, 9 asyst i 5 strat. Monta Ellis, którego Grant Hill zatrzymywał dotychczas na 18 punktach i 30.8% w tym sezonie oraz 18.8 pkt i 41.2% z gry w poprzednim, tym razem, szczególnie w ostatniej akcji okazał się lepszy od najlepszego defensora „Słońc”. Zawodzący w tym sezonie Dorrell Wright, rzucił 23 punkty i zebrał 7 piłek.