Draft 2007. Portland Trail Blazers z pierwszym numerem wybierają Grega Odena z uczelni Ohio State. Ledwie trzy wybory później do Memphis Grizzlies trafia Mike Conley Jr, który do tej pory przywdziewał te same, uniwersyteckie barwy. Z numerem 21 Miami wybierze jeszcze innego gracza reprezentującego tę uczelnię – Daequana Cooka.
Kariera każdego z nich jest pewnym wyznacznikiem. Wyznacznikiem tego, jak różnie mogą potoczyć się koleje ludzkiego losu i jak ważne w wyborach draftowych okazuje się szczęście. Szczęście zarówno dla wybierającego, jak i dla wybieranego.
Kiedy Conley trafiał do ligi wielu zarzucało mu, że tak wysokie miejsce zawdzięcza tylko i wyłącznie tego, że był pomocnikiem Odena. Sceptycy zarzucali mu słabość fizyczną i nieprzygotowanie do pełnienia roli pierwszego rozgrywającego w drużynie NBA. Oden natomiast miał być gotowym produktem, który z miejsca stanie się gwiazdą ligi i przez swoją grę przywróci chwałę dawnym gigantom na pozycji środkowego. Patrząc na te wydarzenia przez pryzmat czasu możemy stwierdzić jak bardzo te prognozy minęły się z prawdą.
Broń Boże nie twierdzę, że Oden powinien być już przekreślony na stałe i traktowany jako kolejna niespełniona w lidze, draftowa jedynka. Center Blazers jest jeszcze bardzo młody i jeśli tylko pozwoli mu zdrowie ma szansę na zmianę świadomości przeciętnego kibica NBA. No właśnie, o ile pozwoli zdrowie, dzisiaj Greg ma 24 lata, teoretycznie cztery sezony gry za sobą, co tak naprawdę przełożyło się na rozegranie jedynie 82 meczów na możliwe 366(!).
Nawet więc o ile wróci do akcji to ciągle będzie koszykarzem, który nie jest w pełni przygotowany do gry na przewidywanym dla niego poziomie. Każdy z nas wie jak ciężko z materiału na świetnego centra uszyć prawdziwą bestię podkoszową, która poza świetnymi warunkami fizycznymi będzie straszyła czymś jeszcze, mianowicie umiejętnościami. Umiejętnościami, które będą przekładały się na zdolność intensywnej gry po obydwu stronach parkietu. Na pewno same gabaryty Odena pozwoliłyby mu z marszu stać się jednym z najlepszych środkowych w lidze, a o ile umiałby do tego dodać jeszcze choćby kilka opanowanych do perfekcji manewrów, wtedy mógłby natychmiastowo stać się drugą najlepszą piątką w tej lidze. Tutaj jednak po raz kolejny dochodzimy do ściany – kiedy bowiem Oden miałby rozwijać ten swój arsenał zagrań, kiedy miałby poszerzać swoje mocne strony, skoro 350 dni w roku spędza w gabinetach lekarskich. O ile więc nawet będzie w stanie wrócić, to wróci jako ciągle nieoszlifowany diamencik, tak samo surowy jakim był przed przyjściem do NBA. Ciągle nie będzie mógł imponować odpowiednim wyszkoleniem i doświadczeniem nabytym podczas gry w lidze, bo póki co to więcej czasu spędzał na kozetce niż w hali treningowej Portland.
Co innego rozgrywający Grizzlies. W swoim debiutanckim sezonie rzeczywiście nie wyglądał na gracza, który będzie miał szansę przebić się do czołówki ligi na swojej pozycji. Pomimo tego, że prawie z miejsca awansował do pierwszej piątki Memphis to jednak jego gra mogła być uznawana co najwyżej za niezłą. Trzeba oddać mu jednak sprawiedliwość, jak na żółtodzioba grał bardzo rozważnie, co jest niejako skutkiem tego, że w czasach uniwersyteckich grał z bardzo dobrym centrem u swojego boku. Jeśli jeszcze dodamy fakt, że na dwójce miał świetnego strzelca w postaci Cooka, to już wiemy skąd u niego takie czucie gry.
Dziś Conley ma za sobą cztery pełne sezony rozegrane w NBA. Możemy już więc wydać o nim wymierną opinię, która na pewno będzie kolidowała z tym, jaką przyszłość wróżyli dla niego różnego rodzaju eksperci. Jak już wspomniałem wielu narzekało na wybranie Mike’a mówiąc, że gdyby nie Oden to pewnie zamykałby pierwszą rundę naboru. Na pewno coś w tym jest, pewnie playmaker Grizzlies nie byłby tak wysoko w klasyfikacji, gdyby miał sam prowadzić swój zespół i być jego centralną postacią. Miał on jednak to szczęście, że trafił na tak dobrych partnerów, którzy pozwolili pokazać jego silne strony i to na nich skupić uwagę wszelkich scoutów, trenerów i managerów przeprowadzających sondowanie potencjalnych nabytków przed przyjściem do NBA.
Rozgrywający Niedźwiadków gra tak samo jak grał na uniwersytecie. Raczej nie ma co się po nim spodziewać wybitnych występów ze statystykami na poziomie 25/10, ale każdego wieczoru daje on wyraz tego, że jest dzisiaj w pełni ukształtowanym koszykarzem, który może pomóc swojej drużynie w walkach o najwyższe laury. Kiedy trzeba potrafi być liderem i w końcówce meczu zagrać jak prawdziwy gwiazdor, ale swoją rolę najsumienniej wypełnia, kiedy jest poza fleszami aparatów. Doskonale sprawdza się w schemacie takim jaki ma dla niego Lionel Hollins, a więc bezsprzeczne miejsce w pierwszej piątce i ważna rola w sterowaniu poczynaniami Grizzlies z wysokości samego parkietu.
Jednak w tym wszystkim znowu kluczową rolę odegrało szczęście. Kiedy Hollins przejmował drużynę od Marca Iavaroniego (z krótką przerwą na Johnny’ego Davisa) wyraźnie postawił na Conley’a. Obecny szkoleniowiec Memphis sam był w przeszłości całkiem niezłym rozgrywającym i wiedział, czego oczekiwać od gracza, który ma być architektem stylu nowych Grizzlies. Nie wahał się podjąć ryzykownej decyzji o wymianie świetnie się przecież zapowiadającego Kyle’a Lowry’ego i tym samym oddanie drużyny pod opiekę młokosowi z Ohio State. Widać, że Hollins czuł więź ze swoim rozgrywającym i ta chemia jest bardzo dobrze widoczna aż po dziś dzień. Mike chętnie podporządkowuje się swojemu coachowi, a ten bezgranicznie mu ufa i wie, że może mu nakreślić każdy rodzaj zagrywki, a ten z olbrzymią skrupulatnością to zadanie wykona.
Styl Conleya może wydawać się nudny, a on sam mało ciekawy. Rzadko się uśmiecha, zawsze jest w pełni skupiony na tym by wykorzystać swoją robotę najlepiej jak tylko umie, trochę to przeciwstawne do wiecznie rozradowanego Odena, który przez swoje zachowanie wyraża niejako maksymę – 'everything’s gonna be all right’ nawet pomimo tego jak wielki pech go spotkał. I pomimo że obaj panowie są wielkimi kumplami to jednak ich filozofia życia zdecydowanie się różni. Mniej więcej tak samo jak różnią się od siebie pozycje, na których obaj występują.
I tak sobie snując te rozważania dochodzimy do sedna sprawy. Co jest w końcu lepsze i bardziej odpowiedzialne. Czy wybór wielkiego faceta, który samą swoją fizjonomią siałby postrach w polu trzech sekund, choć umówmy się umiejętności ma w jakimś tam stopniu ograniczone. Czy też sięgnięcie po małego, inteligentnego, w pełni ukształtowanego koszykarza, którego jednak nie przestraszyliby się nawet obrońcy w Tauron Basket Lidze? Wiadomo, że jak taki środkowy wystrzeli to przez najbliższe kilka lat mamy spokój i możemy wokół niego tworzyć wspaniałą drużynę, która będzie toczyć boje o najwyższe laury. Co jednak, jeśli nie mamy do niego (a także jak to w wielu przypadkach bywa jego zdrowia) pełnego zaufania i nie wiemy jak ta historia może się potoczyć. Czy poświęcić ten wybór w drafcie i wybrać zawodnika, który z całą pewnością ma szansę wypalić i być wyróżniającą się postacią na obwodzie. To zastanawianie się ma tak szerokie spektrum różnych odpowiedzi, że tak naprawdę nigdy nie poda nam jednej, konkretnej recepty na rozwiązanie tego typu problemów. Przecież nie zawsze młodociany center okaże się wpadką, a nie każdy błyszczący w NCAA obwodowy od razu stanie się gwiazdą NBA. I tak sobie teraz myślę, że po prostu jednoznacznie tego 'konfliktu’ nie da się ocenić i pod lupę trzeba brać każdy konkretny przypadek i tutaj szukać jakiegoś remedium.
Drugim aspektem, pod którym można się ponamyślać jest to ile w życiu każdego koszykarza znaczy szczęście? Jak potoczyłaby się kariera Odena, gdyby nie ta paskudna kontuzja już przed pierwszym występem wyżej wspomnianego pana w lidze, jak mogłaby potoczyć się kariera Conleya, gdyby jego trenerzy w Memphis realnie wzięli pod uwagę narzekania laików, którzy uznali już przed draftem, że to będzie niewypał. To wszystko jest bardzo, bardzo ciekawe i wieloznaczne. Możemy to rozpatrywać pod kątem choćby socjologicznym, wtedy na pewno wszyscy zajmujący się tym zawodowo badacze uznaliby, że szczęście istotnie warunkowało losy obydwu koszykarzy. No ale przecież szczęście to nie wszystko, prawda?
Bez wątpienia Oden miał większy potencjał niż Conley, i śmiem twierdzić że gdyby był w pełni zdrowy cały czas to dzisiaj już byłby równy albo i lepszy od Howarda. Widziałem próbkę jego gry na początku zanim doznał kolejnej kontuzji, oraz oglądałem parę jego meczyków w barwach Ohio. Istny Hummer pod koszem.
Nie twierdzę, że Conley miał większy potencjał. Za to na pewno miał więcej szczęścia. ;)
Czy Oden byłby taki wielki to też tylko gdybanie. Na obecną chwilę raczej tylko to nam pozostało.
Oden bez wątpienia mógłby być starterem w All Star z pozycji Centra. Ma zadatki na świetnego obrońce (nie przekreślam go jeszcze) jak i efektywny w ataku . Portland , ma niesamowitego pecha do kontuzji (Oden i Roy ) Wydaje mi się, że jeśli Greg spełniłby pokrywane w nim nadzieje , to mając pod koszem właśnie Odena i LaMarcusa ,a na obwodzie zdrowego Roya z Wallacem – to Portland walczyło by teraz z Miami w Finale NBA.
No niestety, jeśli wszystko układałoby się po myśli Portland to z całą pewnością teraz nie walczyliby o ósme, ale o pierwsze miejsce na Zachodzie. ;) Tylko niestety nic już nie będzie tak jak dawniej, Roy pewnie nie wróci, a Oden… no właśnie tu też wielka niewiadoma.
Boję się spytać jaka jest peunta tego wywodu. Ograniczenia Odena ? To nie są rozważania, Oden zdrowy byłby lepszy od Howarda, dlatego postawiłoby na Niego zapewne 90% klubów, jeśli nie 100%.
Puenta tego jest taka, żeby ludzie jeszcze nie skreślali Odena, bo przy odrobinie szczęścia ciągle może być w tej lidze wybitną postacią.
Czy byłby lepszy od Howarda tobym polemizował, nawet grając na uczelni nie był aż tak wyróżniającą się postacią, że tłamsił wszystkich wokół. ;)
Czekam na wiecej takich artykolow :)