Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Lakers wygrali trzy mecze z rzędu, w tym bardzo prestiżowy z Heat, po czym udali się na trzymeczową serię wyjazdową, którą rozpoczęli we wtorek w Detroit. I właśnie w Motown przyszło pierwsze (a właściwie kolejne w tym sezonie) rozczarowanie dla fanów z LA. Pistons to jeden z trzech najgorszych zespołów z NBA w ofensywie. W każdym meczu zawodnicy z Detroit rzucają średnio 89 punktów. Przeciwko Lakers zdobyli nawet jeden mniej, ale i tak wygrali po dogrywce 88-85, a bohaterem spotkania został Rodney Stuckey, który rzucił 34 punkty i trafił 13 z 20 rzutów z gry.
Stuckey zdobył aż 17 ze swoich 34 oczek w czwartej kwarcie i dogrywce, w których przyćmił nieskutecznego Kobe Bryanta. „Black Mamba” błysnął tylko raz, kiedy w ostatniej sekundzie regulaminowego czasu gry trafił buzzer-beatera, doprowadzając do dogrywki. To jednak nie był najlepszy dzień dla grającego ciągle w masce najlepszego strzelca „Jeziorowców” (rozpoczął mecz z czarnej masce, ale szybko powrócił do swojej przeźroczystej). Zaledwie 8 z jego 26 prób trafiło do celu, a Lakers ponownie zostali spowolnieni, rzucając tylko 9 punktów z szybkiego ataku.
Pistons nie mieli ofensywnej odpowiedzi na frontcourt Lakers, ponieważ fatalnie spisywał się Greg Monroe, który trafił tylko 1 z 10 rzutów z gry. Zebrał co prawda 15 piłek, ale 30/14 Andrew Bynuma i 20/10/6 Pau Gasola nie wystawia jemu i Benowi Wallace’owi najlepszego świadectwa. Podopieczni Mike’a Browna przegrali jednak to spotkanie nie pod koszami, a na dystansie, gdzie zupełnie nie stwarzali żadnego zagrożenia, bo poza trójką Bryant (22 pkt) – Bynum – Gasol, reszta zespołu rzuciła zaledwie 11 punktów…
Lakers jadą teraz do Waszyngtonu i Minnesoty, gdzie muszą bezsprzecznie wygrać oba spotkania. Ten mecz potwierdził, że seria ostatnich trzech wygranych nie może przesłonić braków w zespole Lakers. Ciągle brakuje szerszej kadry, która mogłaby wspomóc wielką trójkę oraz zawodnika mogącego zastąpić fatalnego Dereka Fishera (32 min, 2pkt, 4 zb, 1 ast).