Orlando Magic pokonali dziś we własnej hali Cleveland Cavaliers 93:80, dzięki czemu umocnili się na trzeciej pozycji Konferencji Wschodniej i najprawdopodobniej na tym miejscu skończą sezon regularny. Co by nie mówić, gra, którą dzisiaj pokazali, z pewnością jest godna Top 3. Przynajmniej ta z fragmentów, które dały im wygraną, a tych było dość dużo. Najlepszym strzelcem meczu był Ryan Anderson z „tylko” 17 punktami, ale oba teamy w tym meczu postawiły na balans, a nie na grę tylko przez pierwszą opcję. I Orlando i Cleveland mieli po pięciu graczy z double-digits.
6:52 do końca pierwszej kwarty, Quentin Richardson haczkiem zdobywa swoje czwarte punkty w meczu, a jedenaste drużyny Orlando. Kibice Cavs, powinniście pamiętać ten moment, gdyż wtedy Wasza drużyna pożegnała się z prowadzeniem, którego w tym meczu już nie miała. Trafienie Richardsona należało do runu 9-0, który był dopiero początkiem większego zrywu 23-6. Po ostatnim trafieniu, które do niego należało, czyli trójce JJ Redicka, Magic prowadzili 29:16. Ostatecznie gospodarze po pierwszej kwarcie prowadzili 31:20, co stanowiło bardzo dobrą podstawę do blow-outu, gdyż zaczęli naprawdę mocno. Trafili 13 z 20 pierwszych rzutów, w tym aż pięć trójek.
Niestety dla Orlando, druga odsłona była lepsza dla Cavaliers, którzy po trafieniu Casspiego na 6:15 do końca przegrywali już tylko 31:36. Nie potrafili jednak pociągnąć tego dalej, a Orlando po wsadzie Davisa i trójce Andersona w dwóch kolejnych akcjach znów odskoczyło na bezpieczne 10 punktów. Jeszcze bezpieczniejsze było 15 punktów, bo taką przewagę ORL mieli po pierwszej połowie, zawdzięczając ją runowi 16-6, którym zakończyli pierwsze 24 minuty spotkania.
Było 5 punktów przewagi, 10, 15, czas więc na 20-punktową zaliczkę. Taką też różnicą Magic prowadzili po trójce Turkoglu na 10:33 do końca (60:40). W kolejnych trzech minutach udawało im się utrzymać podobny wynik, po wsadzie Howarda (7:39 do końca) prowadzili 66:46. Blow-out? Nic z tego. Cavaliers od razu rozpoczęli come-back (run 15-2), dzięki któremu doszli Orlando na siedem punktów. Przed czwartą kwartą przegrywali tylko o dwa punkty więcej, dzięki buzzer-beaterowi Irvinga, który po trzech kwartach ustalił wynik 72:63 dla Magic. Ale dziewięciopunktową stratę da się odrobić.
Da się odrobić, ale nie można dać się zatrzymać defensywie rywali. A to właśnie zrobili Cavaliers, którzy w ostatniej, decydującej kwarcie zdobyli tylko 17 punktów, trafiając tylko 32% rzutów. Magic nie stali bezczynnie i zdążyli zbudować największą przewagę w meczu (91:70). Cavaliers zakończyli mecz runem 10-2, ale wtedy na parkiecie w barwach gospodarzy biegali Clark, Smith, Liggins i Orton.
Kluczem do wygranej była zespołowa ofensywa i świetny ball-movement, który dał 24 asysty przy 37 trafieniach z gry. Wszyscy starterzy Magic mieli double-digits. Ryan Anderson (17 pkt, 13 w pierwszej połowie, 8 zb, 5 w ataku) był najlepszym strzelcem meczu, Dwight Howard miał 16/13, trafiając 7 z 8 rzutów i zbytnio się nie przemęczając. Najbardziej wszechstronny występ miał jednak Hedo Turkoglu (15 pkt, 7 ast, 6 zb, 6-10 FG, +21), który przełamał swój osobisty kryzys. Odpowiednio 11 i 10 punktów mieli Jason Richardson i Jameer Nelson. Ten drugi dorzucił też 7 asyst. Z ławki dobrze pokazali się JJ Redick (8 pkt, 4 ast) i Glen Davis (9 pkt) Magic trafili aż 46,8% rzutów (Cavs 37,8%), w tym 12 trójek, ale znów mieli problemy ze stratami, popełnili ich dziś aż 18 (96 w ostatnich pięciu meczach).
Cavaliers także mieli pięciu graczy z dwucyfrową zdobyczą. Najlepiej zaprezentowali się podkoszowi – Antawn Jamison (16/9) i Tristan Thompson (15/11). Kyrie Irving miał 13 punktów i 6 asyst, ale nie będzie najlepiej wspominał „imprezy w DisneyWorld”, jaką Magic urządzili mu z okazji 20. urodzin (obchodził je w piątek). Alonzo Gee miał 10 punktów z 12 rzutów, natomiast Omri Casspi w 16 minut miał aż 11 punktów.
Z ławki dobrze pokazali się JJ Redick (8 pkt, 4 ast) i Glen Davis (9 pkt)