Trzecia część mojego cyklu o draftach z przeszłości wreszcie ujrzy światło dzienne. Zakładałem sobie, że będę ją publikował z regularnością tygodniową, ale przez ostatni okres miałem troszkę mniej czasu na pisanie, stąd ta zwłoka. Mam nadzieję, że teraz wrócę do wcześniej założonego schematu i kolejne części trafią na bloga na czas. Nie chciałem odstawiać fuszerki, dlatego wolałem solidnie podjąć temat, nawet kosztem niewywiązania się z terminu. Dlatego z góry przepraszam wszystkich za tak długi okres oczekiwania. Liczę, że po raz kolejny czytelnicy docenią moją ciężką pracę włożoną w ten artykuł.
Draft ten odbył się 24 czerwca 1992 roku w Portland, w stanie Oregon. To zmiana w porównaniu do wcześniejszych dwóch naborów, które miały miejsce w stolicy wielkiej koszykówki, a więc w Nowym Jorku. Przyniósł on nam kilka solidnych karier, ale także jedne z największych postaci basketu przełomu wieków, a więc Shaquille’a O’Neala, a także Alonzo Mourninga. Te dwa nazwiska wielokrotnie splatały swe losy w ciągu swoich przygód w NBA i pokazują dwa, jakże inne od siebie, oblicza wielkich gwiazd koszykówki tamtych, minionych już dzisiaj czasów. Powiem szczerze, że nie było trudno wybrać dziesięciu wyróżniających się graczy, większy problem był z odpowiednim poukładaniem tego w klasyfikację.
#10. LaPhonso Ellis – rocznik 1970, 203cm. 109kg. Notre Dame, 5 nr draftu.
Wybór pewnie dla wielu kontrowersyjny, bo tak naprawdę Ellis nigdy nie był wymieniany wśród kandydatów na gwiazdę NBA. Uważam jednak, że przez swoją postawę na boisku zasłużył na nominację do mojego rankingu. I będę umiał wybronić wybór jego osoby do klasyfikacji dziesięciu najlepszych graczy tamtego naboru. Po wybraniu go w selekcji przez Denver Nuggets bardzo szybko zaznaczył on swoją obecność w lidze. Szybko stał się wyróżniającym graczem teamu prowadzonego ówcześnie przez Dana Issela i wydawało się, że może zagościć na stałe wśród czołówki graczy na pozycjach 3-4 w lidze. Może by tak było, gdyby nie fakt, że od początku jego kariera naznaczona była pewnymi problemami. Warto wspomnieć, że zagrał tylko dwa pełne sezony w przeciągu całej swojej długiej obecności na parkietach ligi. Poważne kłopoty zaczęły się wraz z rozpoczęciem trzeciego sezonu przez tego gracza. Wtedy to stracił on niemal całe rozgrywki na leczeniu poważnego urazu pleców. Przypadłość ta położyła się cieniem na całej reszcie jego sezonów spędzonych w najlepszej lidze świata i odcisnęła się na niej sporym piętnem. Trzeba przyznać, że nie jest on jednak w tej kwestii odosobniony, bo ile to już razy słyszeliśmy o podobnych przypadkach, kiedy gracze nigdy nie mogli wykorzystać do końca swojego potencjału przez różnego rodzaju kłopoty ze zdrowiem. W sumie szkoda, że tak to wszystko się potoczyło, bo był to zawodnik utalentowany, może nawet godny tego piątego wyboru w loterii. Przy swoim wzroście miał bowiem świetne wyczucie gry na deskach, gdzie niejednokrotnie potrafił stawiać czoło wyższym rywalom. Początki jego popisów na parkietach pokazywały też, że gdyby miał zdrowe kolana i plecy to byłby zawodnikiem naprawdę pożądanym. Miał on bowiem wszelkie zadatki do gry zarówno bliżej, jak i dalej od kosza. Jego historia przypomina w pewien sposób tę Billy’ego Owensa, z tą różnicą, że w przypadku Ellisa głównym powodem, przez który nie spełnił on do końca oczekiwań były szybko postępujące dolegliwości zdrowotne.
Statystyki z kariery – 624 mecze (359) – 28,2 min. 11,9 pkt. 6,5 zb. 1,6 as. 45,2 % z gry, 30,2 % za 3, 73,0 % z wolnych, 0,7 prz. 0,7 bl. 1,6 str.
Najlepszy sezon – (1996/97 Denver) – 55 meczów (49) – 36,4 min. 21,9 pkt. 7,0 zb. 2,4 as. 43,9 % z gry, 36,7 % za 3, 77,3 % z wolnych, 0,8 prz. 0,8 bl. 2,1 str.
#9. P.J. Brown – rocznik 1969, 211cm. 108kg. Louisiana Tech, 29 nr draftu.
W każdym z moich dotychczasowych tekstów dotyczących analizy draftów z przeszłości znajdowało się miejsce dla choćby jednego wysokiego zawodnika, który dzięki swej mrówczej pracy osiągał bardzo wysoki poziom. Mam tu na myśli osoby m.in. Dale’a i Antonia Davisów. Teraz nie mogło być inaczej, stąd pojawienie się na liście P.J. Browna. Zawodnika o bliźniaczo podobnej konstrukcji zawodniczej do wyżej wymienionych graczy. Kiedy Brown trafiał do ligi niewielu wróżyło mu świetlaną przyszłość i długi w niej pobyt. Bardzo niska pozycja w naborze jest niejako odzwierciedleniem tych opinii. Skrzydłowy ten trafił do ligi dopiero w drugiej rundzie tamtych selekcji do NBA, wybrany został przez New Jersey, ale przez pierwszy sezon ogrywał się poza Stanami. Jego droga do 'raju’ prowadziła przez bardzo silną ówcześnie ligę grecką i zespół Panioniosu Ateny. Wydaje się, że ta przygoda z koszykówką europejską bardzo dobrze wpłynęła na płynny rozwój tego gracza. Wyrobił on sobie tam pewne nawyki, które przez lata były znakiem rozpoznawczym tego sympatycznego zawodnika, już na parkietach organizacji. Jak już wspomniałem Brown od zawsze uważany był za koszykarza, któremu praca nad sobą i eliminacją własnych słabości przysparza wiele radości. Przez całą swoją karierę trzymał się utartego wcześniej schematu i robił tylko to, w czym był naprawdę dobry. Dlatego też nigdy nikt nie oczekiwał od niego wielkich zdobyczy punktowych, ani porywającej gry w ataku. On za swoją dobrą monetę uznał cierpliwą grę po bronionej stronie parkietu i tytaniczną robotę wykonywaną za największe gwiazdy teamów, których był częścią. To wszystko powodowało, że pomimo dość trudnego charakteru od zawsze był bardzo mile widziany w zespołach mocnych, walczących o konkretne laury. Każdy z nas wie jak bardzo deficytowym towarem są tego rodzaju zawodnicy, którzy idealnie podporządkowują się strategii i zadaniom nakreślanym przez coachów. Brown właśnie taki był i dlatego został przez wielu bardzo dobrze zapamiętany. Te wartości niejako rekompensowały mu brak olbrzymiego talentu i sprawiły, że jego przygoda z ligą była tak długa i owocna. Co ciekawe najlepszy okres swojej gry spędził on u boku innego gracza draftowanego do ligi w tym roku, a więc Alonzo Mourninga. I to właśnie z nim stworzył świetny podkoszowy tandem, który rokrocznie grał w tej lidze o bardzo wysoką stawkę.
Statystyki z kariery – 1089 meczów (990) – 31,1 min. 9,1 pkt. 7,7 zb. 1,5 as. 46,0 % z gry, 13,6 % za 3, 79,4 % z wolnych, 0,8 prz. 1,0 bl. 1,2 str.
Najlepszy sezon – (1997/98 Miami) – 74 mecze (74) – 31,9 min. 9,6 pkt. 8,6 zb. 1,4 as. 47,1 % z gry, 0,0 % za 3, 76,6 % z wolnych, 1,3 str.
#8. David Wesley – rocznik 1970, 185cm. 92kg. Baylor, niedraftowany.
Kolejny z zawodników, którzy mieli już swojego odpowiednika w poprzednim notowaniu. Wprawdzie odpowiednika tylko na zasadzie tego, że również jak on nie był draftowany i również jest niskim graczem. Chodzi mi tu oczywiście o Darrella Armstronga, który podobnie jak Wesley został przeoczony przez skautów i na swój debiut musiał czekać odrobinę dłużej niż koledzy. Na tym podobieństwa się kończą, bo już koszykarsko to dwa, zupełnie różne od siebie żywioły. Były rozgrywający Orlando na swą pozycję w lidze zapracował głównie dzięki dobrej defensywie, natomiast nasz dzisiejszy bohater był graczem wybitnie ofensywnej strony parkietu. Głównie przez swoją ułomność defensywną nie został wybrany do ligi już przy pierwszym podejściu i trzeba przyznać, że opinia o tej słabości obronnej ciążyła na jego osobie już do zakończenia kariery. Oczywiście to wszystko jest prawdą, której nijak nie da się zaprzeczyć. Wesley był bowiem zawodnikiem wybitnie jednostronnym, który to samo, co dawał drużynie w ataku tracił w obronie. Dlatego nigdy nie był koszykarzem mocnego teamu, z którym mógłby walczyć o coś więcej niż o sam awans do rozgrywek posezonowych. Poza tym jego dodatkowym kłopotem było to, że tak naprawdę nie wiadomo było, do której pozycji on przynależy. Na rozgrywającego bowiem nie do końca się nadawał, gdyż bardzo często grał egoistycznie i pod własne osiągi. Na dwójkę miał za to zbyt słabe warunki fizyczno-motoryczne, był zawodnikiem dość korpulentnym, co wpływało znacznie na jego dynamikę. Pomimo to trzeba przyznać, że jakoś się na kartach NBA zapisał. Jego głównym atutem przez całą karierę pozostawał fakt, że z olbrzymią łatwością przychodziło mu zdobywanie punktów. Nie stanowiły dla niego problemu rzuty zza łuku, a także różnego rodzaju jumpery z każdej pozycji na boisku. Umiejętnie też korzystał z tego, co otrzymał od natury i czasami robił użytek z tych swoich ponad 90kg przepychając co wątlejszych obrońców. Należy też docenić fakt, że pomimo to, iż nie znalazł uznania wśród wybierających to jednak nie załamał się i podjął próbę zaciągnięcia się na statek pod nazwą NBA. A kiedy już mu się to udało, to skonstruował sobie całkiem bogatą karierę na tej łajbie.
Statystyki z kariery – 949 meczów (796) – 31,9 min. 12,5 pkt. 2,5 zb. 4,4 as. 42,4 % z gry, 36,8 % za 3, 78,6 % z wolnych, 1,4 prz. 0,1 bl. 1,9 str.
Najlepszy sezon – (2000/01 Charlotte) – 82 mecze (82) – 33,7 min. 17,2 pkt. 2,7 zb. 4,4 as. 42,2 % z gry, 37,6 % za 3, 79,9 % z wolnych, 1,6 prz. 0,2 bl. 2,1 str.
#7. Robert Horry – rocznik 1970. 208cm. 109kg. Alabama, 11 nr draftu.
Kawał historii tej ligi. Zawodnik, który pomimo tego, że nigdy nie był gwiazdą NBA przez lata działał na wyobraźnię niejednego fana ligi. W końcu siedmiu tytułów nie zdobył nawet sam wielki Michael Jordan, więc to naprawdę nie byle jakie osiągnięcie. Poza tym analizowanie kariery Horry’ego tylko poprzez pryzmat statystyk to nie tylko niesprawiedliwość, ale wręcz głupota. Nigdy wcześniej nie było chyba zawodnika, który pomimo swej koszykarskiej przeciętności mógłby oznaczać tak wiele w kolejnych zespołach mistrzowskiego kalibru. Kiedy trafił do ligi, do Houston Rockets i już jako pierwszoroczniak był członkiem pierwszej wielkiej drużyny wydawało się, że będzie to zawodnik formatu All-Star. Kiedy udało mu się sięgnąć po koronę już w czasie drugiego sezonu gry w NBA wszyscy cenili jego dojrzałość i boiskową inteligencję. Można było sądzić, że te atuty, wyniesione z solidnej uczelni Alabama, sprawią, że Horry będzie rokrocznie czynił olbrzymie postępy i szybko trafi do panteonu gwiazd National Basketball Association. Tak się jednak nie stało, a dwa pierwsze lata w Houston były dla niego najbardziej udane pod względem zdobyczy już do zakończenia przygody z ligą. Pomimo tego, był on bezcennym elementem kolejnych mistrzowskich składów, najpierw trzykrotnie triumfował z Lakers, a później dorzucił jeszcze do tego dwa tytuły ze Spurs. Horry był koszykarskim x-factorem, kimś na kształt zbawiciela, który bierze sprawy w swoje ręce, kiedy drużynie przestaje iść. Wtedy wchodził, brylował doświadczeniem i oddawał niesłychanie ważne rzuty, jak choćby ta trójka z Sacto, która decydowała o awansie do finałów NBA w 2002 r. Poza tym przez całą swoją karierę był wzorem sportowca, dobrego kolegi, który ma świetny wpływ na innych, szczególnie młodych graczy. Ponadto był całkiem sympatycznym rywalem, o którym z estymą wyrażają się nawet jego najwięksi oponenci. Może dla niektórych siódma pozycja w rankingu jest zbyt wysoka, ale ja nie wyobrażam sobie mojej listy bez Roberta.
Statystyki z kariery – 1107 meczów (480) – 24,5 min. 7,0 pkt. 4,8 zb. 2,1 as. 42,5 % z gry, 34,1 % za 3, 72,6 % z wolnych, 1,0 prz. 0,9 bl. 1,2 str.
Najlepszy sezon – (1995/96 Houston) – 37,1 min. 12,0 pkt. 5,8 zb. 4,0 as. 41,0 % z gry, 36,6 % za 3, 77,6 % z wolnych, 1,6 prz. 1,5 bl. 2,3 str.
#6. Christian Laettner – rocznik 1969, 211cm. 111kg. Duke, 3 nr draftu.
Człowiek, którego przerosła własna legenda. Już jako świeżo wybrany do NBA młokos stał się członkiem niezapomnianego Dream-Teamu zmiatającego jak tajfun kolejnych przeciwników na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie. Cały ten hype wokół jego osoby chyba trochę mu zaszkodził i zahamował jego harmonijny rozwój już na parkietach ligi. Oczekiwania wobec tego gracza już na starcie były ogromne. Wszyscy wokół oczekiwali, że do zimnego Minneapolis trafiła prawdziwa perełka, która rozgrzeje to zziębnięte do szpiku kości miasto i podziała ludziom na wyobraźnię. Te wszystkie wygórowane żądania wobec tego młodego chłopaka sprawiły, że w jego psychice wytworzyła się blokada, której nigdy nie potrafił sprostać. Wprawdzie koszykarzem był naprawdę bardzo solidnym. Już na samym wstępie stał się największą gwiazdą Timberwolves dającą w każdym meczu spore wsparcie w każdym elemencie koszykarskiego rzemiosła. Trzeba jednak sobie otwarcie powiedzieć, że za dobrymi liczbami Laettnera nie stało żadne przełożenie tych wyników na losy drużyny. Zespół z Target Center grał bardzo słabo i szybko stał się pośmiewiskiem ligi. Doprowadziło to do tego, że w końcu nadszedł czas zmian, których bezpośrednią ofiarą stał się właśnie wychowanek Duke. Transfer do Atlanty przyniósł odciążenie zarówno dla samego klubu, jak i naszego bohatera. Tam udało mu się (chwilowo) przekonać sceptyków do tego, że rzeczywiście mamy do czynienia z samorodnym talentem, w który warto inwestować. Świetny sezon zaowocował jedyną w karierze nominacją do All-Star Game. Dalsza część jego kariery to już tylko spadek w hierarchii silnych skrzydłowych ligi. Kompletnym niewypałem okazał się koncept budowania silnego zespołu w Detroit, jednym z jego wykonawców miał być właśnie Laettner, który jednak z potrzeby musiał grać na nielubianej przez siebie pozycji centra i to okazało się gwoździem do trumny jego pobytu w lidze. Czego zabrakło Christianowi do tego by okazać się kimś naprawdę wielkim w tej lidze? Poniekąd chyba charakteru. Nie potrafił on nigdy udźwignąć presji, która była wywierana na jego osobę. Może gdyby miał inne usposobienie to udałoby mu się wyrzucić gdzieś te myśli poza obręb własnej psychiki. Tak jednak nie było i dziś możemy mówić o nim jak o zmarnowanym talencie. I to talencie dużego kalibru. Na pewno szkoda, że tak to się wszystko potoczyło, bo Laettner był zawodnikiem naprawdę nietuzinkowym. Tak elegancko grającego silnego skrzydłowego naprawdę nieczęsto ogląda się w akcji.
Statystyki z kariery – 868 meczów (692) – 29,7 min. 12,8 pkt. 6,7 zb. 2,6 as. 48,0 % z gry, 26,1 % za 3, 82,0 % z wolnych, 1,1 prz. 0,7 bl. 2,2 str.
Najlepszy sezon (1996/97 Atlanta) – 82 mecze (82) – 38,3 min. 18,1 pkt. 8,8 zb. 2,7 as. 48,6 % z gry, 35,2 % za 3, 81,6 % z wolnych, 1,2 prz. 0,8 bl. 2,7 str.
#5. Tom Gugliotta – rocznik 1969, 208cm. 113kg. North Carolina State, 6 nr draftu.
Kto wie w jakich kategoriach rozpatrywana byłaby dzisiaj postać Gugliotty, gdyby nie pewien przykry wypadek w czasie trwania jego przygody z ligą. Kiedy nastąpił prime-time jego kariery, a więc w okolicy przełomu wieków, Gugliotta zaczął miewać poważne problemy z zasypianiem. Antitodum na te problemy miał być pewien medykament, który jak się okazało zawierał środek, na który uczulony był koszykarz. Szybka interwencja żony i klubowego kolegi Rexa Chapmana sprawiła, że udało się uratować mocno zagrożone życie zawodnika. Lekarze poinstruowani przez 'ślubną’ podali graczowi Phoenix odpowiedni lek, który zapobiegł trwałym uszkodzeniom mózgu i tym samym Gugliottcie udało się na stałe wrócić do czynnego uprawiania sportu. Ta sytuacja nie pozostała jednak bez wpływu na poczynania skrzydłowego. Wprawdzie jego powrót do gry był nadspodziewanie szybki, to jednak jego rola w Phoenix zmalała. Trzeba też przyznać, że dość pochopna była decyzja o zamianie zimnego Minneapolis na gorącą Arizonę. Wtedy w drużynie Słońc kiełkował już system run’n’gun, w którym nie było miejsca dla solidnego środkowego. Z braku laku na tej pozycji musiał występować właśnie były as T-Wolves. Nie muszę chyba nikogo specjalnie przekonywać, że to nie było odpowiednie miejsce na parkiecie dla naszego bohatera. Jego styl gry nijak miał się do mozolnej, wytężonej pracy i borykania się z dużo silniejszymi od siebie środkowymi rywali. Przez całą karierę Tom wolał bowiem grać troszkę dalej od kosza i w tym elemencie bardzo przypominał klasyfikowanego przeze mnie na szóstym miejscu Laettnera. Wydaje się jednak, że na tym kończą się podobieństwa między obydwoma panami. Podstawową różnicą między nimi był fakt, że już przed przyjściem do ligi absolwent Duke uważany był za żywe srebro i talent czystej wody, z Gugliottą tak nie było. On na swoją rangę w NBA musiał odpowiednio zapracować. Wprawdzie jego adaptacja do warunków stawianych przez ligę przebiegła błyskawicznie i już od samego początku nadawał ton grze ówczesnych Bullets, ale nikt nie obchodził się z nim jak z jajkiem, jak to było w przypadku Laettnera. Dlatego też pomimo podobnych osiągnięć w National Basketball Association, ja osobiście dużo wyżej cenię to, czego dokonał wychowanek North Carolina State. Ciekaw jestem też tego, czy potrafiłby utrzymać wysoki poziom gry z Wolves, gdyby wybrał inne miejsce do gry niż Phoenix. Ta decyzja zdecydowanie zaszkodziła jego karierze. I po tej nieudanej, acz stosunkowo długiej przygodzie, nigdy nie potrafił grać już w taki sposób, jak przedtem. To pewnie efekt tego, że gdy opuszczał bezdroża Arizony był już koszykarzem dość zaawansowanym wiekowo i przez to zatracił większość ze swoich mocnych stron.
Statystyki z kariery – 763 mecze (608) – 30,9 min. 13,0 pkt. 7,3 zb. 2,8 as. 45,1 % z gry, 28,4 % za 3, 75,7 % z wolnych, 1,4 prz. 0,6 bl. 2,3 str.
Najlepszy sezon – (1996/97 Minnesota) – 81 meczów (81) – 38,7 min. 20,6 pkt. 8,7 zb. 4,1 as. 44,2 % z gry, 25,8 % za 3, 82,0 % z wolnych, 1,6 prz. 1,1 bl. 3,6 str.
#4. Jim Jackson – rocznik 1970, 198cm. 100kg. Ohio State, 4 nr draftu.
Pewnie wielu z was zdziwi tak wysoka pozycja w moim notowaniu tego akurat koszykarza. Uważam jednak, że skala jego talentu była olbrzymia i tylko pech, a także trudny charakter koszykarza sprawił, że dziś jest to postać niemalże zapomniana. Moim zdaniem, jeśli chodzi o potencjał to w tej klasie draftu ustępował jedynie Shaqowi. Pewne sprawy nie poszły jednak po jego myśli i dlatego dzisiaj mówimy o nim jedynie w kontekście bardzo zmarnotrawionego daru. Jackson był pierwszym elementem pod budowę konstrukcji zwanej później J-J-J. Obejmowała ona trzy kolejne, następujące po sobie, bardzo wysokie wybory w drafcie celem zbudowania potężnych Mavericks. W dalszych latach, do Jimmie’go dołączyli również bardzo zdolni Jamal Mashburn i Jason Kidd. Dysponując tak ogromną dawką nieprzeciętnych umiejętności kolejni trenerzy planowali oprzeć budowę swojego składu, właśnie na tych trzech spoiwach. Jak się jednak okazało rzeczywistość nie była tak kolorowa, jak wizja roztaczana przez włodarzy Mavs. Przez dwa pierwsze sezony Jima w Texasie, Dallas zamiast kandydatów do walki o Play-Offs stali się pośmiewiskiem całej ligi. Dopiero przyjście Kidda zmieniło troszkę obraz tej drużyny, ale to i tak nie wystarczyło do tego by wywindować tę ekipę na wyższy poziom. Po dwóch następnych, wspólnie już rozegranych, sezonach nadszedł czas na rewizję wszystkich planów i oczekiwań. Ofiarą braku wyników stał się nie tylko coach Dick Motta, ale także Jackson, którego klub bez żalu odesłał do New Jersey. Głównym powodem takiego stanu rzeczy był nie fakt słabej gry piątego numeru draftu ’92, ale jego bardzo niepokorny charakter. Po chudych latach dla organizacji Jima zaczęła ogarniać coraz większa frustracja, która doprowadziła do eskalacji konfliktów z kolegami z drużyny (głównie z Kiddem). Władze klubu większy potencjał (i słusznie) dostrzegli w swoim rozgrywającym i dlatego postanowiono pożegnać się z kłopotliwym strzelcem. Tym samym rozpoczęła się dlań długa tułaczka po kolejnych zespołach NBA. Jacksonowi udawało się grywać bardzo dobre, przynajmniej statystycznie, sezony, ale nigdzie nie potrafił zagrzać dłużej miejsca. Zawsze przy kolejnych zesłaniach koronnym argumentem dla oponentów tego gracza był fakt opinii, jaką wokół siebie stworzył. A więc truciciela i wrzodu na zdrowym organizmie zespołów, w których występował. Podczas swojej przygody z ligą zwiedził aż dwanaście zespołów, co jak na czternastoletnią karierę jest wynikiem imponującym. Nigdy jednak nie potrafił pogodzić się z tym, że nie gra głównych skrzypiec w orkiestrze, uważając się za osobę predestynowaną do pełnienia bardzo ważnych funkcji w mocnym teamie. Moim zdaniem zabrakło mu osoby, która mogła odpowiednio pokierować jego poczynaniami. Winą za taki stan rzeczy (oprócz oczywiście mało miłego usposobienia) obarczam trenerów, z którymi Jackson stykał się na początku swoich gier w lidze. Jeśli umieliby oni pozytywnie zmotywować tego gracza i nakreślić mu tory, po których powinna toczyć się jego kariera to może teraz mówilibyśmy o nim w zupełnie innych kategoriach. Ilu przecież przed nim było takich niepokornych geniuszy, którzy jednak jakoś potrafili w końcu podporządkować się systemowi. No ale cóż, Richie Adubato to nie Pat Riley, czy Phil Jackson.
Statystyki z kariery – 885 meczów (650) – 32,8 min. 14,3 pkt. 4,7 zb. 3,2 as. 42,8 % z gry, 36,5 % za 3, 82,5 % z wolnych, 0,8 prz. 0,2 bl. 2,5 str.
Najlepszy sezon – (1994/95 Dallas) – 51 meczów (51) – 38,9 min. 25,7 pkt. 5,1 zb. 3,7 as. 47,2 % z gry, 31,8 % za 3, 80,5 % z wolnych, 0,6 prz. 0,2 bl. 3,1 str.
#3. Latrell Sprewell – rocznik 1970, 196cm. 89kg. Alabama, 24 nr draftu.
Kolejna jakże barwna postać z tamtego naboru. Trzeba przyznać, że ilość oryginałów i mocnych charakterów draftu z 1992 roku była bardzo wysoka. Jednym z jej przedstawicieli jest bez wątpienia Sprewell. Ileż to różnorakich anegdot na jego temat skrywają annały najlepszej ligi świata. Marudziarz, choleryk, wielbiciel mało higienicznego trybu życia, to wszystko prawda. Przy tym jednak bez wątpienia był to znakomity koszykarz, który jeśli tylko chciał i miał na to ochotę bywał prawdziwym ligowym artystą. Można powiedzieć, że zawodnik rodem z Milwaukee był bardzo ubogą wersją Michaela Jordana. Również potrafił być efektywny zarówno po bronionej, jak i atakowanej stronie parkietu. Tak samo jak Jordan lubił kiedy piłka w ważnych momentach spoczywała w jego dłoniach. Pierwiastek lidera na pewno był zakorzeniony głęboko w naturze tego prawdziwego rzucającego obrońcy. Być może udałoby mu się osiągnąć w lidze dużo więcej niż wynoszą jego oficjalne zdobycze, gdyby nie tkwił tak długo w bardzo przeciętnych Warriors. Podczas trwającej sześć lat przygody z Wojownikami Sprewellowi tylko raz udało się awansować do rozgrywek posezonowych. To bardzo mało jak na tak ambitnego zawodnika. Te słabe występy zespołu odbijały się w dużym stopniu na psychikę gracza. W głowie krewkiego koszykarza pojawiały się tysiące myśli na temat tego, jak dalej ma wyglądać jego udział w tej lidze. To wpływało na jego postawę na parkiecie, jak i poza nim. Wtedy też zaczęły piętrzyć się jego kłopoty pozasportowe. Spree nigdy nie wyrzekł się swoich znajomych z dzieciństwa i w tym czasie bardzo dużo imprezował. Frustracja wynikająca z kiepskiej gry Golden State stawała się powoli nie do zniesienia, jej eskalacją był ciąg wypadków z udziałem nerwowego zawodnika w 1997 roku. Najpierw miał miejsce jego sławny atak na własnego trenera P.J. Carlesimo, w którym prawie udusił on tego biednego faceta. Po całym zajściu nawet nie przeprosił osoby swojego head coacha, ba, zaczął mu nawet grozić śmiercią. Brał on też udział w poważnym wypadku drogowym, w którym ucierpiały dwie osoby. Zaowocowało to aresztem domowym, a także próbą rozwiązania kontraktu przez GSW, oczywiście z winy zawodnika. Takie zachowanie nie przeszło też bez echa władzom ligi, które najpierw zawiesiły zawodnika na cały sezon zasadniczy, by później obniżyć wymiar kary do 68 spotkań przerwy. Po tych wszystkich incydentach wiadomo było, że w Oakland jest spalony i musi sobie znaleźć nowego pracodawcę. Przyjazną dłoń do zawodnika-recydywisty wyciągnęli ludzie z mekki koszykówki, a więc Nowego Jorku. Knicks mieli wtedy wizję budowy całkiem nowego zespołu opartego na Sprewellu, Allanie Houstonie, a także Larrym Johnsonie. Do tego oczywiście dochodziła legenda klubu, a więc Pat Ewing. Skonstruowanie takiego teamu miało na celu podjęcie walki o prymat w całej lidze i tym samym umożliwienie Ewingowi sięgnięcia po upragniony mistrzowski tytuł. Knickerbookers byli bardzo blisko osiągnięcia tego założenia, w skróconym przez lokaut sezonie 1998/99, zagrali w finale NBA, pomimo tego, że startowali do PO z ósmego miejsca na Wschodzie. Po pokonaniu wszystkich przeszkód ze Wschodniego Wybrzeża na ich drodze stanęli zawodnicy Ostróg, dowodzeni przez Grega Popovicha. Na wykonanie tego zadania Nowojorczykom nie wystarczyło już sił i wszyscy związani z organizacją musieli obejść się smakiem. Podczas swojej przygody z Knicks wybuchowy charakter zawodnika zszedł gdzieś na drugi plan. Pozwoliło mu to na rozegranie kilku, całkiem udanych sezonów w ich barwach. Niestety nie udało się już powtórzyć sukcesu z roku 1999 i pomimo bardzo mocnego rosteru Knicksi troszeczkę podupadli. Na dwa ostatnie sezony Latrell przeniósł się do chłodnego Minneapolis, gdzie wspierał Kevina Garnetta w walce o mistrzostwo. Gracz z Wisconsin znów dał o sobie znać, doprowadzając (wraz z KG i Samem Cassellem) zespół z Target Center do największego w historii klubu sukcesu, a więc awansu do finału konferencji, gdzie niestety Wolves ulegli Los Angeles Lakers. Nie da się ukryć, że Sprewell będzie zapamiętaną dobrze postacią tej ligi jeszcze przez długi czas. Świetne przygotowanie do gry w lidze, łączył bowiem z nieprzeciętnym usposobieniem, którego przynosiło mu zarówno wrogów jak i zwolenników. Ja z pewnością należę do tych drugich, bo doceniam to, że pomimo stosunkowo niskiego wyboru w drafcie udało mu się wnieść tyle pozytywów do NBA. Klasowy zawodnik.
Statystyki z kariery – 913 meczów (868) – 38,6 min. 18,3 pkt. 4,1 zb. 4,0 as. 42,5 % z gry, 33,7 % za 3, 80,4 % z wolnych, 1,4 prz. 0,4 bl. 2,7 str.
Najlepszy sezon – (1996/97 Golden State) – 80 meczów (79) – 41,9 min. 24,2 pkt. 4,6 zb. 6,3 as. 44,9 % z gry, 35,4 % za 3, 84,3 % z wolnych, 1,6 prz. 0,6 bl. 4,0 str.
#2. Alonzo Mourning – rocznik 1970, 208cm. 118kg. Georgetown, 2 nr draftu.
Wielki gość. Nie tylko ze względu na gabaryty, ale przede wszystkim siłę woli. Ktoś, kto w czasie trwania kariery dowiaduje się o tym, że będzie mu potrzebny przeszczep nerki może się załamać. Kiedy Alonzo dowiedział się o tym, był w najlepszym okresie swojej przygody z koszykówką. Jego gwiazda świeciła najjaśniejszym blaskiem, a sam koszykarz stawiany był za wzór defensywnego środkowego, o olbrzymich umiejętnościach i dużych zapasach cech wolicjonalnych. I jak przystało na takiego walczaka, zamiast popaść w depresję i zacząć płakać nad swoim losem stawił czoła chorobie. Wprawdzie po tych wydarzeniach nie wrócił już nigdy do pełni formy, ale i tak swoją postawą zapracował na miano wzoru dla wszystkich sportowców, którzy borykają się z większymi lub mniejszymi kłopotami zdrowotnymi. Swoim zachowaniem pokazał, że można być człowiekiem bardzo chorym, a mimo to robić to, co się naprawdę kocha i być w tym dobrym. Nagrodą za te wszystkie lata cierpień i wyrzeczeń był tytuł zdobyty w 2006r. Tytuł zdobyty wraz z drużyną, której poświęcił wszystko i to pomimo tego, że ta różnie się z nim obchodziła. Ciekawe w tej historii jest też to, że zdobył go wraz ze swoim największym boiskowym rywalem, również bohaterem draftu ’92, a więc Shaqiem O’Nealem. Mourning może nigdy nie był największym koszykarskim wirtuozem, ale jednego nigdy nie można mu było odmówić. Tą rzeczą była ambicja i chęć do doskonalenia własnych umiejętności. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie może się równać w ataku z takimi zawodnikami jak Shaq, Ewing, czy David Robinson. Wiedział, że po atakowanej stronie parkietu wygląda przy nich jak biedny kuzyn z prowincji. Uczynił więc swój znak rozpoznawczy z czegoś zupełnie innego, mianowicie z mocnej, niekiedy przekraczającej przepisy defensywy. W tym elemencie koszykarskiego rzemiosła stał się prawdziwym artystą, który z pietyzmem wykonywał nakreślone mu przez trenera czynności. Szczególną atencją darzył często traktowaną po macoszemu umiejętność blokowania rywali. Przy niecałych 210 cm wzrostu potrafił stawić czoło każdemu, nawet sporo wyższemu od siebie graczowi. To tym dziwniejsze, że nigdy nie był on zawodnikiem posiadającym w swoich stopach jakiejś sprężyny, która pozwalałaby mu przeskakiwać tych gigantów. Po prostu do perfekcji opanował schematy zachowania się w takich sytuacjach, miał niesamowity timing, który przekazywał informacje od mózgu do reszty członków ciała, kiedy i jak wyskoczyć by wbić przeciwnika w ziemię. Przy tym wszystkim jak to często bywa nie był wcale koszykarzem przyjaźnie nastawionym do świata. Owszem, w drużynie uchodził za mentalnego lidera, który swoją postawą potrafi mobilizująco wpłynąć na kolegów. Wśród rywali uchodził jednak za bardzo trudnego człowieka, z którym nigdy nie obcuje się łatwo. Jego konfliktowy charakter doprowadził między innymi do olbrzymich perturbacji wewnątrz drużyny Charlotte Hornets. Wtedy to Alonzo toczył otwartą wojnę z Larrym 'Babcią’ Johnsonem, który doprowadził do wytransferowania przez zespół z Północnej Karoliny obu zwaśnionych graczy. Do legendy przeszły też już historie pojedynków pomiędzy jego Miami, a nowojorskimi Knicksami w Play-Offach pod koniec lat ’90. Jeśli te dwie drużyny grały ze sobą (a w tamtym czasie spotykały się ze sobą dość często) można było być pewnym, że nudą z parkietu wiać nie będzie. Mourning był typem twardziela, który przez całą swoją karierę pokazywał, że można skutecznie walczyć nawet z tak wielkimi przeciwnościami losu jak ta bardzo poważna choroba. Poza parkietem zmieniał się jednak nie do poznania, do dziś słynie ze swojej pracy z młodzieżą, a także działalności charytatywnej. Pomimo swojego niełatwego charakteru w Miami uchodzi za postać niemal pomnikową, z którą identyfikuje się większość kibiców. Dowodem tego niech będzie fakt, że jako pierwszy zawodnik z całej organizacji dostąpił zaszczytu zastrzeżenia numeru 33, z którym grał podczas przygody z Żarem. Jego osoba jest także do dzisiaj prezentowana jako mieszanka niezłomności z olbrzymią pracą włożoną w ustabilizowanie swojej pozycji w lidze. Wśród ekspertów Alonzo uchodzi też za jednego z najwybitniejszych środkowych w historii, którzy nie mierzyli siedmiu stóp wzrostu. Bardzo pozytywna postać.
Statystyki z kariery – 838 meczów (686) – 31,0 min. 17,1 pkt. 8,5 zb. 1,1 as. 52,7 % z gry, 24,7 % za 3, 69,2 % z wolnych, 0,5 prz. 2,8 bl. 2,6 str.
Najlepszy sezon – (1999/00 Miami) – 79 meczów (78) – 34,8 min. 21,7 pkt. 9,5 zb. 1,6 as. 55,1 % z gry, 0,0 % za 3, 71,1 % z wolnych, 0,5 prz. 3,7 bl. 2,8 str.
#1. Shaquille O’Neal – rocznik 1972, 216cm. 148kg. Louisiana State University, 1 nr draftu.
Bez dwóch zdań jedna z ikon ligi ostatniego dwudziestolecia. Można mówić o nim wiele rzeczy, zarówno złych jak i dobrych, lecz z całą pewnością nie można odmówić mu jednego – wielkiej klasy. Przez lata stał na straży tezy, że najważniejszym zawodnikiem w każdej klasowej ekipie winien być wielki (nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu) środkowy. Shaq przez niemal dwie dekady działał na wyobraźnię chyba wszystkich fanów ligi spod szyldu NBA. Trzeba bowiem przyznać, że łączył on w sobie wszystkie cechy wielkiego sportowca i gwiazdy mass mediów. Nie był tylko olbrzymią gwiazdą basketu, ale też bohaterem filmów, raperem, prześmiewcą i chłopakiem z sąsiedztwa. Nie wiem na ile ta jego twarz wesołka i luźnego faceta była prawdziwym obliczem, a na ile maską. Przyznam jednak szczerze, że każda z ról przez niego wykonywanych odgrywana była bardzo wiarygodnie. Diesel wszędzie gdzie tylko się pojawiał wzbudzał sensację i wielkie emocje, obok jego osoby po prostu nie dało się przejść obojętnie. To wszystko jest niejako podsumowaniem jego działalności poza parkietem. A jaki był, kiedy wkładał trykot z logiem National Basketball Association? Bez wątpienia był najbardziej dominującym zawodnikiem tamtej epoki w lidze. Bóg obdarzył go nie tylko nadludzką siłą i wspaniałymi warunkami fizycznymi, ale do tego wszystkiego dodał olbrzymią dozę talentu. Nigdy wcześniej nie było zawodnika o tak dziwnej konstrukcji. Był on bowiem fenomenem, mając tak wielkie cielsko potrafił być zaskakująco szybki i zwrotny. Wydawało się, że te 150 kilogramów nie stanowi dla niego żadnego balastu. Wręcz przeciwnie, przy tych kolosalnych gabarytach poruszał się z gracją równą co najmniej Jeffowi Hornackowi. Był graczem, którego nijak nie udało się upilnować. Dla zawodników niższych był za silny, a dla podobnych sobie fizycznie zbyt szybki i zbyt dobry koszykarsko. Trzeba też uczciwie przyznać, że pomimo tego, iż wiele rzeczy przychodziło mu bardzo łatwo to nigdy nie zrezygnował z wytężonej pracy nad samym sobą. Kiedy Hakeem Olajuwon sprowadził go na ziemię w finałach w 1995 roku Shaq poprzysiągł sobie, że powiększy repertuar swoich zagrań tak by móc skutecznie stawić czoło 'Dreamowi’. Przerwę między sezonami spędził więc na wzmożonych treningach, które miały na celu poprawić skuteczność jego podkoszowych zagrań. Gdyby zresztą wtedy, w tamtym finale, udało mu się sięgnąć po najwyższy laur to teraz jego nazwisko byłoby jeszcze bardziej sławne. W końcu mało który młokos ma szansę w tak krótkim czasie od debiutu w lidze aspirować do walki o mistrzostwo. Na całe szczęście dla siebie wyniósł z tej klęski odpowiednią lekcję, co pozwoliło mu na długą i bardzo owocną karierę w lidze. Po odejściu z ekipy z Florydy i związaniu się z Jeziorowcami jego kariera jeszcze przyspieszyła. Shaq trafił do prawdziwego centrum wydarzeń. Mógł grać w basket, ale i realizować wiele swoich przedsięwzięć niezwiązanych ze sportem. W końcu prościej stać się gwiazdą popkultury w stolicy blichtru niż w prowincjonalnym Orlando. Każdy szanujący się kibic zna zresztą przebieg przygody Supermana w NBA. A ja nie chcę jej streszczać, bo z tego mógłby wyjść elaborat liczący sobie kilkanaście stron. Chcę jeszcze jednak napisać o kilku rzeczach, które moim zdaniem czynią z O’Neala postać pomnikową, które odróżniają go od całej reszty gwiazd cyrku kierowanego przez Davida Sterna. Po pierwsze – Shaquille przez cały okres gry na parkietach ligi imponował inteligencją. Umiejętnie kierował swoją karierą, podejmował zazwyczaj dobre i trafne decyzje, które pozwoliły mu stać się prawdziwą personą. Osobą szanowaną nawet przez ludzi niezwiązanych bezpośrednio z organizacją. Po drugie, nigdy nie brał on tego całego hype’u wokół swojej postaci zbyt poważnie. Potrafił bawić się swoim wizerunkiem, żonglować swoimi osiągnięciami, pokazywać, że gra w NBA to nie tylko wielkie pieniądze i cała ta sława, ale przede wszystkim dobra zabawa. Po trzecie, przez tą swoją naturalność i niewymuszone zachowania zyskał sobie respekt u wszystkich – kolegach z drużyny, rywalach z parkietu, trenerach, właścicielach klubu, a także przede wszystkim kibicach. Fanach, którzy przez całe lata z pasją śledzili rozwój zawodniczy tegoż gracza. Uważam, że pomimo tego, iż cały ten balon wokół O’Neala był sukcesywnie pompowany to on umiał zachować przy tym wszystkim zdrowe podejście. Często ludzie mówili o nim jak o pretensjonalnym bufonie, ale robili tak tylko ci, którzy nigdy nie poznali Diesla bliżej. Wszyscy, którzy mieli to szczęście natychmiastowo zmieniali zdanie i stwierdzali, że to sympatyczny facet, któremu sodówka nie uderzyła do głowy. Trzeba też sobie powiedzieć, że pomimo wszelkich kontrowersji, które budził głównie przez swój ostry i niewyparzony język nigdy nikomu nie dał podstaw by twierdzić, że jest złym, zepsutym człowiekiem. W życiu prywatnym raczej nie przysparzał mediom powodów do plotek i starał się żyć z dala od skandali. Niewielu ludzi wie, że jest bardzo ceniony w Stanach za swoją działalność charytatywną. Bardzo pozytywnym wydarzeniem, które było szeroko komentowane w tamtejszych mediach był też fakt, że po śmierci George’a Mikana zaproponował rodzinie pokrycie wszelkich kosztów związanych z pogrzebem. Analizując powyższe uważam, że Shaq był zawodnikiem jedynym w swoim rodzaju. Nigdy wcześniej, ani jak na razie później nie było tak absolutnie dominującego gracza, który prezentowałby tak ciekawą osobowość. Purystom koszykarskim mogło to się nie podobać, ale trzeba przyznać, że O’Neal nigdy nie pozwolił na to, żeby aspekty pozasportowe górowały nad tymi czysto zawodniczymi. Z całą pewnością takiego oryginała będzie nam wszystkim bardzo brakować.
Statystyki z kariery – 1207 meczów (1197) – 34,7 min. 23,7 pkt. 10,9 zb. 2,5 as. 58,2 % z gry, 4,5 % za 3, 52,7 % z wolnych, 0,6 prz. 2,3 bl. 2,7 str.
Najlepszy sezon – (1999/00 Lakers) – 79 meczów (79) – 40,0 min. 29,7 pkt. 13,6 zb. 3,8 as. 57,4 % z gry, 0,0 % za 3, 52,4 % z wolnych, 0,5 prz. 3,0 bl. 2,8 str.
w zasadzie to był jeden z najmocniejszych draftów w historii. Poza wymienionymi zawodnikami byli jeszcze Clarence Weatherspoon, Anthony Peeler, Doug Christie, Matt Geiger, Robert Pack, Predrag Danilović, Hubert Davis, Tracy Murray, Malik Sealy którzy średnie z kariery mają po ok. 10 punktów, a niektórzy z nich w najlepszych sezonach (pack, Weatherspoon,Christie) zdobywali po 16 -20 punktów.
I właśnie Doug Christie to ten zawodnik, którego najbardziej zabrakło mi w powyższym zestawieniu. Co do reszty to faktycznie w pełni się zgadzam z autorem artykułu.
3. Na trzecim miejscu stawiam 2003 rok:
LeBrona Jamesa, Dwayne’a Wade’a, Carmelo Anthony’ego, Chrisa Bosha, Chrisa Kamana, Davida Westa, Josha Howarda, Mo Williamsa i Macieja Lampe;-)
2. Dwójeczka to 1996 rok:
Allen Iverson, Marcus Camby, Shareef Abdur Rahim, Ray Allen, Stephon Marbury, Antoine Walker, Peja Stojaković, Steve Nash, Kobe Bryant, Jermnaine O’Neal, Erick Dampier, Zydrunas Ilgauskas, Derek Fisher, Malik Rose czy Marcus Brown (gwiazda Euroligi).
1. Wg mnie numerem jeden w historii był draft 1984 roku:
Hakeem Olajuwon, Michael Jordan, Charles Barkley, John Stockton, Sam Perkins, Alvin Robertson, Otis Thorpe, Kevin Willis czy Jerome Kersey.
2 i 3 postawilbym chyba ex aequo
Na podsumowania, który draft był najlepszy w historii przyjdzie jeszcze czas. Póki co chciałbym nakreślić wszystkie wybory ostatniego dwudziestolecia i tym samym pokazać mniej zorientowanym czytelnikom, jak to wszystko się konkretnie rozkładało. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się szybciej siąść do napisani kolejnej części by nie osłabić Waszej czujności. ;)
Panie Kamilu świetna robota zwłaszcza że 92 to był niezły rocznik. Pamiętam jaka była ekscytacja kiedy Shaq w pierwszym roku rozwalał te tablice i choć nie był pierwszym to jednak w dobie wszechobecnej telewizji zdominował on. A Horry absolutnie nie jest za nisko. Na pewno najlepszyz zadanowiec w historii NBA. 7 tytułów i w każdym miał swoją ważną cegiełkę Ale wolałbym aby pan przybliżał lata 80te i90 te bo w latach 80tych każdy draft był wybitny a jak sobie pomyślę że ma się pan męczyć przy opisywaniu draftów 2000-02 czy 2006-07 które w opinii większości ekspertów są jednymi z najgorszych w historii. Lepiej opisywać chyba taki 87 gdzie był Admirał, Pippen Reggie Miller czy K.Johnson niż draft z 2006 gdzie z pierwszej 10 nr 3 nr 6 nr 9 i nr 10 już nie grają w tej lidze a 4 i 5 nabór praktycznie już są jedną nogą out bo są głęboką opcją w najsłabszych zespołach tej ligi. Zresztą to jest ta różnica że w latach 80 i 90 większość draftów była mega mocna a