Nie ukrywam, że byłem jednym z tych kibiców Lakers, który liczył, że zdarzy się jakiś cud i Metta World Peace odejdzie z Los Angeles jeszcze przed tegorocznym Trade Deadline. W pierwszych miesiącach obecnego sezonu, ciężko było patrzeć na to co wyprawia ktoś, kto jest tylko marną namiastką Rona Artesta. 3,6 punkty zdobywane w styczniu na skuteczności 27.5% nie dawały żadnej nadziei na poprawę jego gry. Nawet pomijając ofensywę – gdzie LAL mają odpowiednich egzekutorów – trudno było nie odnieść wrażenia, że MWP stacza się coraz niżej. Dodatkowe kilogramy nabyte podczas wakacji, nie pozwalały szybko poruszać się na nogach w obronie, co przekładało się na no, że opinia o Arteście jako świetnym defensorze to już przeszłość.
Jak to jednak bywa w hollywoodzkich filmach, nastąpił przełom. World Peace już w marcu zaczął grać momentami lepiej, ale prawdziwy wybuch formy skrzydłowego Lakers nastąpił w pierwszych meczach kwietnia. W siedmiu kwietniowych spotkaniach notuje średnio 14.3 punktów, trafiając aż 54.2% rzutów z gry i 41.9% za trzy. Ostatni raz, taka ilość punktów zdobywał w pojedynczym miesiącu, w kwietniu 2009, kiedy jako gracz Rockets notował 18 punktów, ale na zaledwie 40.3% skuteczności, potrzebując do tego aż 18 rzutów. Teraz oddaje 10 prób, a Lakers wygrali 5 z 7 meczów.
Metta World Peace złapał formę w doskonałym momencie. Właśnie teraz Lakers potrzebują jego umiejętności ofensywnych, a szybkie stopy przydadzą się w zbliżających Playoffs. Ktoś wierzył w ogóle w MWP po kiepskim początku sezonu?