Z dniem dzisiejszym rozpoczynamy dla Was podsumowania rozgrywek w wykonaniu zespołów, którym nie udało się niestety awansować do gier w postseason. Na pierwszy ogień pójdzie analiza jednejj z dwóch drużyn z Kalifornii, która może rozpocząć już wakacje, a więc Sacramento Kings. Królowie pomimo dysponowania całkiem ciekawym rosterem po raz kolejny znaleźli się na miejscu niepremiowanym awansem do Play-Offów i wygląda na to, że czeka ich teraz bardzo burzliwy okres.
Organizacja zarządzana przez braci Maloof będzie musiała stawić czoło czekającym ich problemom związanym z możliwym przeniesieniem teamu do, znajdującego się ok. 600 kilometrów od obecnej siedziby klubu, Anaheim. Wielu fanom NHL miasto to nierozłącznie kojarzy się oczywiście z drużyną Potężnych Kaczorów. Zawodnicy tej ekipy raz cieszyli się z miana najlepszego klubu hokejowego na świecie, kiedy wznosili do góry Puchar Stanleya. Teraz wprawdzie team trochę podupadł i nie cieszy się już taką popularnością jak kiedyś. Ożywieniem dla lokalnej społeczności mogłaby być więc ekipa grająca w najlepszej koszykarskiej lidze świata.
Temat ten podejmowany był już przy okazji zeszłorocznej przerwy między sezonami. Spadek zainteresowania grą Kings w Sacramento, a także kłopoty z budową nowej hali narodziły plotki na temat możliwej wyprowadzki Królów ze stolicy Kalifornii. Drużynie udało się jednak jakoś przetrwać ten burzliwy okres i informacje tego typu ucichły. W okolicach stycznia pojawiły się za to wieści o tym, że burmistrz miasta, notabene były świetny koszykarz, Kevin Johnson ma w planach zbudowanie w mieście całkiem nowej, wielofunkcyjnej sportowej hali. Zdawało się to kłaść kres wszelkim spekulacjom na temat niewyjaśnionej przyszłości zespołu prowadzonego przez Keitha Smarta. Jak się jednak okazało nie był to koniec tej nużącej sagi, a temat przenosin wrócił do nas jak bumerang tuż po zakończeniu rozgrywek National Basketball Association. Według najnowszych informacji hala jednak nie powstanie i to może być bezpośredni powód do zmiany lokalizacji organizacji braci Maloof. Czy w tej historii nastąpi jeszcze jakiś zdecydowany zwrot akcji? Znając dotychczasowe losy tej ’telenoweli’ jest to całkiem prawdopodobne. Wydaje się jednak, że na tę chwilę Królom bliżej jest do Anaheim niż do ich rodzimej siedziby.
- Skazani na przeciętność?
Przed sezonem Kings wykazywali bardzo dużą inicjatywę na rynku transferowym. Mając trójkę bardzo utalentowanych zawodników, którzy w przyszłości mogą tworzyć szkielet, a zarazem kręgosłup tej drużyny zdecydowali się dać im wsparcie od troszkę bardziej doświadczonych graczy. Tym sposobem do Kalifornii trafili: John Salmons, który był elementem trójstronnej wymiany z Bobcats i Bucks. J.J. Hickson, za którego do Cleveland powędrował bardzo obiecujący prospekt na przyszłość Omri Casspi. A także dwaj wolni agenci – Travis Outlaw z New Jersey i Chuck Hayes z Houston. Wyżej wymienieni zawodnicy mieli sprawić, że Sacramento podejmie skuteczną walkę o to by po raz pierwszy od pięciu lat zagrać w rozgrywkach o puchar Larry’ego O’Briena.
Szczególnie liczono na Salmonsa, który grał już w Sacto przed kilkoma laty i był to dla niego najbardziej udany okres w całej swojej karierze. Po odejściu z tej ekipy nigdy nie grał już na tak dobrym poziomie jak wcześniej. Wydawało się więc, że ta transakcja może być korzystna dla obydwu zainteresowanych stron. Czas mija jednak nieubłaganie i w obecnej kampanii ten gracz częściej bywał dla Królów obciążeniem, aniżeli wsparciem. Przede wszystkim szwankowało to, czego najbardziej od niego tutaj oczekiwano, czyli dobra współpraca z młodymi liderami drużyny. Salmons nie potrafił przekazać im tego, czego nauczył się przez lata pobytu w NBA, a dodatkowo często dublował się z Evansem, co zaskodziło i jednemu, i drugiemu.
Podobnie rzecz miała się z Hayesem. Po kilkuletniej, niezłej przygodzie z Houston wreszcie miał się on stać zawodnikiem pierwszego składu. Nie chodzi nawet o to by każdorazowo wychodził w wyjściowej piątce, ale liczył zapewne na 25-30 minut w każdym spotkaniu. Realia szybko jednak sprowadziły go na ziemię i zrewidowały dość okrutnie jego zapatrywania na swoją rolę w tym teamie. Każdy wie, że to bardzo specyficzny zawodnik, który raczej nie pasuje do każdej drużyny w tej lidze. Jego 'oryginalne’ warunki fizyczne pozwalały mu się świetnie odnajdować w systemie Rockets, ale tutaj niestety nie zdały egzaminu. Nie dostał on też odpowiedniego wsparcia od kolejnych szkoleniowców i w tej chwili jest jednym z głównych kandydatów do odstrzału.
Materiałem na osobne rozważenie jest natomiast postać Hicksona. Mogło się wydawać, że ten ruch obarczony jest stosunkowo małym ryzykiem. Oczywiście powszechnie znane były problemy tego koszykarza, ale mało kto się spodziewał, że nagle zaczną one o sobie dawać znać w tak wielkim stopniu. Były skrzydłowy Cleveland nie mógł w żaden sposób zaakceptować tego, że jego usługi cenione są niżej od tych oferowanych przez choćby Jasona Thompsona. Powodowało to w nim narastanie frustracji, która z kolei kompletnie go blokowała. Przez pewien czas był on nawet poza teamem, co objawiało się np. indywidualnymi treningami. W końcu obydwie strony doszły do wniosku, że to związek bez przyszłości i Hickson dostał wolną rękę w poszukiwaniu nowego pracodawcy. Tak trafił do Blazers (via Spurs), gdzie pokazuje, że to raczej on miał rację w tym sporze grając zupełnie poprawną koszykówkę.
Dziwnie natomiast sprawa wyglądała z Outlawem. Zatrudniając go, włodarze Kings powinni chyba mieć rozeznanie w tym, co może on dać swojemu zespołowi. Przez całą swoją karierę w lidze był on znany z tego, że jest całkiem niezłym graczem zadaniowym, który potrafi, wchodząc z ławki rozruszać grę swoich drużyn. Z dość dużą swobodą przychodziło mu szczególnie zdobywanie punktów, swego czasu był też uważany za jednego z lepszych obrońców 1na1 w Portland. Dlatego też kompletnie niezrozumiałe jest dla mnie to, dlaczego praktycznie w ogóle nie dostawał on szans na grę. Jeśli już grał, to najczęściej po dwóch-trzech niecelnych rzutach był z powrotem oddelegowywany na ławkę rezerwowych, gdzie najczęściej przesiadywał resztę spotkań. Dając mu pracę Królowie powinni wykazać się większą orientacją w tym, co może zaoferować im dany zawodnik. Krępując swobodę w oddawaniu rzutów tego koszykarza, tak naprawdę sami strzelili sobie w stopę, czyniąc z niego gracza kompletnie bezużytecznego i zupełnie niepotrzebnego temu zespołowi.
- Co z Evansem?
Kiedy oglądaliśmy w akcji tego koszykarza w jego debiutanckim sezonie wydawało się, że mamy do czynienia z samorodnym talentem. Myśleliśmy o nim w kontekście tego, że przez lata będzie to gracz formatu all-star, który będzie kształtował obraz tej ligi przez co najmniej kilka następnych rozgrywek. Dzisiaj możemy już nieco zweryfikować te rozważania. Minął właśnie trzeci sezon Reke na parkietach najlepszej ligi świata, a on nie tylko się nie rozwija, ale nawet nieco się cofa w swoim rozwoju.
O ile jego słabszą dyspozycję w poprzednich rozgrywkach mogliśmy sobie wytłumaczyć urazem, który wykluczył Evansa z prawie trzydziestu spotkań w ubiegłorocznych grach, tak teraz nie bardzo jest jak go usprawiedliwiać. Oczywiście możemy, a nawet musimy wspomnieć jaki jest to typ gracza. Urodzony w Chester koszykarz jest bowiem rozgrywającym zaklętym w ciele skrzydłowego. To dość nietypowa hybryda, która zarówno mu pomaga, jak i w pewnym stopniu krępuje jego poczynania na boisku. Pomaga w takim sensie, że może grać z równym powodzeniem na pozycjach 1-3 i na każdej z nich zachowuje co najmniej poprawną efektywność. Dla rozgrywających jest bowiem zbyt silny i zbyt ciężki do zatrzymania. Dla dwójek zbyt błyskawicznie przedostaje się w pole trzech sekund, a dla skrzydłowych jest po prostu za szybki i ponadprzeciętnie inteligentny, co może mu pozwalać na rozgrywanie szeregu różnych wariantów w ataku. To wszystko plusy, ale nie da się jednak ukryć, że istnieją też minusy i to całkiem spore. Przy tych wszystkich swoich zaletach Evans jest koszykarzem po prostu niedookreślonym. To, że nigdy nie był sztywno przypięty pod jedną z pozycji na boisku sprawia, że na każdej z nich wykazuje jakieś mniejsze lub większe braki. Typowym playmakerem nie będzie nigdy, bo po prostu nie pozwalają mu na to warunki fizyczne – większość naturalnych rozgrywających jest od niego bowiem dużo szybszych i często to obnaża. Na rzucającego obrońcę ma zbyt słaby rzut z dystansu (w tym sezonie kompromitująca skuteczność 20,2 % za trzy!). A grając jako niski skrzydłowy zbyt często myśli schematami charakterystycznymi dla rozgrywającego. W mojej opinii to właśnie to powoduje, że jego rozwój stanął w miejscu i teraz, jeśli nie określi kim ma być w tej lidze, może zatrzymać jego karierę na następnych kilka sezonów.
Trzeba też wspomnieć o tym, że jest to zawodnik dość podatny na kontuzje. Bardzo często łapie jakieś delikatne urazy, które wpływają na obraz jego boiskowych poczynań. Jest bowiem koszykarzem na tyle ambitnym, że z byle powodu nie siądzie na ławkę i nie będzie przyglądał się z boku temu, jak grają jego partnerzy. Zresztą – skłonność do liderowania to chyba największa zaleta największej gwiazdy Królów.
- Czy na Cousinsie można oprzeć zdrowo działający system?
Analizując tegoroczny progres środkowego Sacto można dojść do wniosku, że za jakieś dwa-trzy sezony powinniśmy mówić o nim jak o maszynie zaprogramowanej na niszczenie kolejnych rywali. Już dziś w pojedynczych meczach potrafi zniechęcić do koszykówki nawet najlepszych obrońców przeciwnika. Z jego talentem dość okrutnie zderzył się choćby nasz Marcin Gortat, który grając przeciwko niemu został po prostu kompletnie zdominowany. Co ciekawe takie spotkania zaczynają mu się przydarzać coraz częściej. Wprawdzie ciągle nie można o nim powiedzieć, że jest to zawodnik regularny, co do którego mamy pewność, że każdego wieczoru przyniesie jednakową, solidną zdobycz, ale na pewno stara się nad tym elementem dużo pracować.
Myśląc o Cousinsie musimy jednak pamiętać, że nieregularność to tylko jedna z jego przywar. Do tego musimy doliczyć chociażby wybuchowy charakter. Drugoroczniak z Kentucky nigdy nie przebiera w słowach i potrafi w dość konkretny sposób wyrazić się na temat, który mu nie odpowiada. Niejednokrotnie przecież w niewybrednym tonie komentował decyzje swoich trenerów, niejako kontestując ich autorytet. Zresztą tajemnicą poliszynela jest fakt, że to podobno głównie dzięki DeMarcusowi z pracą musiał pożegnać się Paul Westphal. To też może działać na wyobraźnię takiego gracza, budując jego i tak ogromną pewność siebie. W końcu nie każdy może ot tak zwolnić sobie szkoleniowca, a Cousinsowi udało się to już na samym początku przygody z National Basketball Association. Oczywiście to nie jest potwierdzona informacja, ale wypowiadali się o niej dość opiniotwórczy dziennikarze związani z ligą, więc myślę, że jakieś ziarnko prawdy musi w tym się znajdować.
Kolejnym problemem środkowego Królów jest tendencja do popadania w nadwagę. Obecna sylwetka tego gracza prezentuje się imponująco, ale nie zawsze tak było. W czasach uniwersyteckich potrafił podobno przytyć 10 kilogramów w miesiąc, a przy jego stylu gry każdy dodatkowy kilogram jest sporym obciążeniem, mającym olbrzymi wpływ na jego dyspozycję. Wprawdzie podczas swojej gry w Sacto spece od żywienia chuchają na niego i dmuchają by czasem nie miał on jakiejś nadwyżki, ale to też nie jest przecież proste do upilnowania. Tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę np. kontuzję, dłuższa przerwa w uprawianiu sportu może przecież warunkować przybranie na wadze. Wtedy w Kalifornii możemy mieć spore kłopoty.
Warto się więc zastanowić, czy na tak ’awaryjnym’ elemencie warto budować zdrowy organizm nowych Kings. Osobiście chyba jednak bym zaryzykował. W dzisiejszych czasach, kiedy bardzo trudno trafić na naprawdę utalentowanego gracza podkoszowego Cousins zdaje się być chlubnym wyjątkiem. Jego gra w tych rozgrywkach naprawdę napawa optymizmem i uważam, że jeśli tylko center Sacto zostanie odpowiednio poprowadzony to naprawdę będzie to skarb dla całej tej organizacji. Dlatego właśnie zastanowiłbym się nad zmianą szkoleniowca, wydaje mi się, że Smart po prostu nie będzie w stanie okiełznać krewkiego zawodnika. Dla niego najlepszym coachem byłby ktoś, kto umiałby sprawować nad nim surową kontrolę, ktoś kto nie przestraszyłby się jego ogromnej osobowości i w cierpliwy sposób pracowałby nad wyeliminowaniem, ciągle sporych ilości, błędów i niedoskonałości.
- Kto na plus? Kto na minus?
Zaskoczyli:
DeMarcus Cousins – O podkoszowym Królów w zasadzie wszystko napisałem już w poprzednich akapitach. Jako uzupełnienie można jeszcze napisać, że dziś w wieku niespełna 22 lat jest świetnym materiałem na to by stać się w tej lidze prawdziwą gwiazdą. Najlepiej zbierający w ofensywie zawodnik całej ligi, czwarte miejsce w liczbie zbiórek na mecz, a także szóste w ilości double-doubles to tylko niektóre z naprawdę świetnie wyglądających statystyk. Ciągle czeka go jeszcze wytężona praca w poprawieniu swojej gry w defensywie – jak na tak olbrzymiego zawodnika bardzo mało blokuje i zdecydowanie zbyt często daje się ogrywać nawet niższym od siebie rywalom. Jeśli uda mu się zaliczyć progres w obronie, a Kings w przyszłym sezonie będą się ocierać gdzieś o Play-Offy to pewnie będziemy mieli jego premierowy występ w ASG. Moim zdaniem bowiem Cousins niczym nie ustępuje tegorocznym all-starom na swojej pozycji, czyli Hibbertowi i Gasolowi.
Isaiah Thomas – Największy steal całego draftu rocznika 2011. Wybrany z najbardziej odległym numerem, jaki tylko się da, wyciągnięty gdzieś z najdalszych otchłani przeciętności tegorocznego naboru stał się kandydatem do miejsca na podium wśród najlepszych, tegorocznych rookies. Oczywiście Thomas ma swoje braki, których nigdy nie uda mu się wyeliminować, ale koszykarzem jest naprawdę obiecującym. Mówiąc o tych brakach mam na myśli oczywiście bardzo kiepskie warunki fizyczne. Combo-guard z Waszyngtonu mierzy sobie tylko 175 centymetrów, co stawia go w słabym położeniu przede wszystkim w grze obronnej z wyższymi od siebie rywalami. Co jednak ciekawe przy swoim słabym wzroście, waży aż 85kg. To w połączeniu z jego ruchliwością, przebojowością i szybkością sprawia, że czasami udaje mu się zepchnąć ten nieszczęsny wzrost gdzieś na drugi plan. W przyszłym sezonie powinien być już starterem i wtedy tak naprawdę dowiemy się, czy uda mu się zrobić dużą karierę, czy ten sezon nie okaże się czasami najlepszy w jego karierze.
Terrence Williams – Zwolniony tuż po zakończeniu okresu transferowego w lidze przez Houston Rockets znakomicie odnalazł się w drużynie Keitha Smarta. Wydaje się, że otrząsnął się już po katastrofalnej przygodzie z Rakietami i ciągle może być pożytecznym graczem rezerwowego unitu w NBA. Grając w ekipie Królów bardzo przypominał tego koszykarza, jakim był w początkach swojego pobytu w lidze, kiedy szybko zaadaptował się do warunków stawianych przez ligę młodym graczom. Wtedy też w Nets pokazywał dużą wszechstronność, nie tylko zdobywał punkty, ale walczył na tablicach i czasami brał się nawet za rozgrywanie. Średnio 8 punktów, 4 zbiórki i 3 asysty w ciągu 22 minut spędzanych na parkiecie to chyba całkiem niezła rekomendacja. Podobne zdobycze notował na swoim koncie już po podpisaniu umowy z Kings, najpierw był to dziesięciodniowy kontrakt, który następnie został przedłużony do końca sezonu. Wydaje się, że w przyszłym sezonie może być naprawdę solidnym wsparciem z ławki dla tego teamu.
Stoją w miejscu:
Marcus Thornton – Najlepszy strzelec Królów w tym sezonie pokazywał to, z czego tak naprawdę znamy go już od dwóch sezonów. Dobrze ułożona ręka, łatwość w zdobywaniu punktów, ale też brak innych cech, które mogłyby go stawiać gdzieś w drugim szeregu gwiazd tej ligi. Myślę, że jego rola w lidze już chyba nigdy się nie zmieni, zawsze będzie skutecznym strzelcem, przeciętnym obrońcą i graczem, który przez swoją dobrą postawę nijak nie wpływa na progres gry swojej ekipy. W Sacramento był już kiedyś podobny zawodnik, który nazywa się Kevin Martin i dzisiaj ciągle gra to samo, od co najmniej trzech lat stojąc w miejscu. Podobnie chyba będzie z Thorntonem. Niemniej jednak na pewno taki zawodnik jest potrzebny w tej lidze, tyle że chyba jednak niekoniecznie zespołowi z Kalifornii.
Jason Thompson – Silny skrzydłowy drużyny z Kalifornii już od dwóch-trzech sezonów pływa po mieliźnie, konsekwentnie popadając w coraz większą, ligową przeciętność. Obecne rozgrywki były dla niego chyba najmniej udane w całej jego dotychczasowej karierze na parkietach ligi. Nie tylko grał średnio, ale często też po prostu przechodził obok meczów, nie wykazując praktycznie żadnego zaangażowania w losy ekipy Keitha Smarta. Sytuacja ta uległa zmianie dopiero po odejściu z zespołu J.J. Hicksona, który niejako krępował swobodę poczynań Jasona. Sam Hickson dość powszechnie mówił o tym, że jest koszykarzem dużo bardziej utalentowanym od swojego rywala o miejsce w składzie i to jemu powinno się należeć miano gracza pierwszej piątki. Niemniej jednak Thompson znów był gwarancją jako takiej solidności i raczej nie przeszkadzał swojemu zespołowi.
Jimmer Fredette – Wielu taki wybór może zdziwić, bo jak można realnie ocenić siłę żółtodzioba i powiedzieć o nim, że stoi w miejscu. Ja jednak będę umiał wybronić się z tej decyzji. Moim zdaniem Fredette nie zaskoczył w tegorocznej kampanii niczym. Ani się specjalnie nie wsławił, ani też nie pokazał, że nie powinno być dla niego miejsca wśród najlepszych zawodników na świecie. Jak już pisałem przy okazji raportu pierwszoroczniaków po pierwszej części rozgrywek jego problemem jest to, że nie ma dla niego w NBA odpowiedniej pozycji. To urodzony strzelec, który najchętniej raz po raz dziurawiłby kosze adwersarzy rzutami zza łuku. Niestety na jego nieszczęście do tego by móc z powodzeniem grać jako dwójka ma zbyt słabe warunki fizyczne. Jest stosunkowo niski i raczej delikatnej budowy. Gabaryty predestynują go do pełnienia roli playmakera, na to jednak nie ma odpowiednich umiejętności. I właśnie przez te braki wydaje mi się, że nigdy nie będzie w tej lidze kimś więcej niż swego rodzaju Steve’m Kerrem.
Zawiedli:
Tyreke Evans – Statystycznie nie najgorzej, choć zdecydowanie najsłabiej w swojej krótkiej, acz bardzo intensywnej historii występów w lidze firmowanej nazwiskiem Davida Sterna. Reke stoi w miejscu, kompletnie nie idąc do przodu. Czasem mam wrażenie, że jemu wystarcza to, co ma teraz i niespecjalnie chce mu się pracować na mocniejszą pozycję w NBA. Może to kwestia braku motywacji, Evans chyba zdaje sobie sprawę z tego jak słabą organizacją jest w tym momencie Sacramento. Nie wiem więc, czy nie najlepiej dla obojga stron nie byłaby transakcja z udziałem koszykarza. Królowie mają do dyspozycji na obwodzie Thomasa, Thorntona i Fredette. Do tego dojdzie całkiem wysokie miejsce w mocno obsadzonym drafcie, a przecież Evansa też nikt nie puści z Kalifornii za darmo. Mogłaby to być niezła uwertura do nowo pisanej historii klubu nierozłącznie kojarzącego się z Mitchem Richmondem, Rickiem Adelmanem i Arco Arena.
Chuck Hayes – Przychodząc do drużyny Keitha Smarta Hayes miał opinię twardziela, wojownika, który pomimo tego, że czasem wygląda jak biedny kuzyn mocno zbudowanych podkoszowych rywali, to nigdy nie daje za wygraną. Wydawało się więc, że może być idealnym kandydatem do tego by natchnąć tę młodą ekipę do walki i poświęceń. Niestety ktoś kto go zatrudniał nie wziął chyba pod uwagę tego, że prócz cech wolicjonalnych i twardych łokci ten gracz ma niewiele do zaoferowania. Rola, którą miał spełniać w teamie Królów chyba odrobinę go przerosła i szybko wpędziła go gdzieś w czeluści głębokich rezerw. W tej chwili wydaje się, że w przyszłorocznej kampanii powinien już być poza Kalifornią.
J.J. Hickson – Rozkapryszony dzieciak, przeświadczony o własnej wartości egoista, o całe zło świata obwiniający wszystkich innych, tylko nie siebie. Tak mówiło się o silnym skrzydłowym rodem z Atlanty już przed transferem do Sacto. Wtedy jednak nikt nie brał tego na poważnie, ważne było bowiem to, że udało im się praktycznie za bezcen wyrwać świetny materiał na wyróżniającą się postać ligi. Nikt nie wziął jednak pod uwagę tego, że ten niełatwy charakter gracza może eksplodować i te niewinne skamlenia przerodzą się w prowadzenie otwartej wojny przeciwko całemu światu. Patrząc na ten transfer z perspektywy czasu wydaje się więc, że Królowie nie tylko nic na nim nie zyskali, ale i stracili cenny element zeszłorocznej układanki, czyli Omriego Casspiego. Dzisiaj po Hicksonie w hali Power Balance Pavillion została tylko szafka. Szybko i bez większych emocji postanowiono bowiem zakończyć ten krótki epizod w jego karierze, dając mu wolną drogę.
- Trenerzy.
Paul Westphal – Trudno wystawić mu jakąś cenzurkę, gdyż poprowadził zespół w zaledwie siedmiu spotkaniach. Mówiąc jednak szczerze – przez te ponad dwa lata jako trener Królów nie pokazał niczego godnego uwagi i decyzja o jego zwolnieniu zdaje się być całkiem rozsądna. Sporą ujmą wydają się za to być dla niego okoliczności, w których stracił pracę – zwolnił go bowiem smarkaty dzieciak, któremu nie podobały się metody pracy wyznawane przez byłego szkoleniowca Charlesa Barkleya w Phoenix.
Keith Smart – Smart to jeden z tych trenerów młodego pokolenia, którzy w swej pracy zdecydowanie przedkładają efektywną obronę nad efektownym atakiem. Będąc jednak obiektywnym wobec efektów jego działań trzeba powiedzieć, że na razie wychodzi mu to z bardzo miernym skutkiem. Najpierw nie poradził sobie ze zmianą stylu w Oakland, gdzie pożegnano się z nim bez większego żalu. A teraz z Sacramento uczynił najgorzej broniącą drużynę całej ligi. Żadna inna ekipa w tym sezonie nie traciła większej ilości punktów i nie pozwalała rzucać z wyższą skutecznością swoim rywalom. Wydaje się więc, że i tu jego przygoda będzie raczej krótka, a po dwóch falstartach zaliczonych jako pierwszy trener może to dla niego oznaczać bardzo wczesną emeryturę.
- Liderzy.
Punkty: Thornton 18,7 pkt. Cousins 18,1 pkt. Evans 16,5 pkt.
Zbiórki: Cousins 11,0 zb. Thompson 6,9 zb. Hickson 5,1 zb.
Asysty: Evans 4,5 as. Thomas 4,1 as. Williams 3,1 as.
Przechwyty: Cousins 1,5 prz.
Bloki: Cousins 1,2 bl.
- Drużynowo.
Punkty zdobywane: 98,8 pkt. (6 miejsce w lidze)
Punkty tracone: 104,4 pkt. (30)
Zbiórki: 42,9 zb. (10)
Asysty: 19,3 as. (26)
Przechwyty: 8,5 prz. (5)
Bloki: 4,9 bl. (17)
Straty: 14,4 str. (18)
„Na pierwszy ogień pójdzie analiza jedynej drużyny z Kalifornii, która może rozpocząć już wakacje, a więc Sacramento Kings.” Oakland również leży w Kalifornii.
Oczywiście, że Oakland znajduje się w Kalifornii, po prostu kompletnie zapomniałem o Golden State. ;)
Hayes był sporo trapiony kontuzjami, najpierw przed sezonem, a potem w trakcie. Moim zdaniem to go usprawiedliwia.
Natomiast Fredette, którego ty uzasadniasz jako stoją w miejscu, ja uważam za ogromne rozczarowanie. Przychodził w świetnym wieku i uchodził za największy steal draftu, gracz świetny i gotowy do gry od zaraz. Teraz jest wyśmiewany, bo jak wiadomo jeden rookie w Sacramento faktycznie błysnął, ale ten wybrany z numerem 60. Może drugi sezon będzie lepszy ?
Tyreke jak dla mnie to coś jak casus Iguadoli. Przerost oczekiwań, bo umiejętności ma ogromne.