Po dwóch odsłonach tej serii rozegranych w Memphis mieliśmy wynik remisowy. Pierwsze, pamiętne, spotkanie wygrane przez niżej rozstawionych w tej parze Clippers bardzo utrudniło położenie graczom z Tennessee i ci doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie mogą sobie więcej pozwolić na pomyłkę. Drugi mecz miał już inny przebieg, ani przez chwilę żadna drużyna nie wypracowała sobie tak dużej przewagi, która ustawiałaby mecz. Dopiero w końcówce gospodarzom udało się wyjść na bezpieczne prowadzenie. Doprowadziło to do ich zwycięstwa i w rywalizacji do czterech zwycięstw mieliśmy wynik 1:1.
Trzeci pojedynek odbył się już w domostwie Clippers, a więc Staples Center. Akcja przeniosła się do Kalifornii i automatycznie większe szanse na przechylenie szali na swoją stronę mieli podopieczni Vinny’ego Del Negro. W tamtej chwili to oni rozdawali karty i do awansu wystarczyło im zwyciężenie we wszystkich meczach rozgrywanych we własnej hali. Zadaniem Grizzlies przed tymi dwoma aktami tego spektaklu było więc wywiezienie z Los Angeles choć jednego triumfu.
Start dzisiejszej potyczki zaplanowano na godzinę 22:30 naszego czasu. Był to niejako ukłon władz ligi w stronę kibiców NBA z Europy, tak by ci mogli spokojnie obejrzeć sobie spotkanie bez ślęczenia przed telewizorem do wczesnych godzin rannych. Kibice w Mieście Aniołów, choć nieprzyzwyczajeni do tak wczesnych pór rozgrywania meczów, z racji weekendu tłumnie zgromadzili się w najpopularniejszej obecnie hali w lidze. Nic w tym dziwnego – w końcu fani Clipps mogli być bardzo spragnieni koszykówki na wysokim poziomie. Dla tej drużyny jest to bowiem pierwszy awans do rozgrywek posezonowych od sześciu lat.
Do gry od początku lepiej przysposobieni byli goście, którzy po dobrym otwarciu i czterech kolejnych punktach Zacha Randolpha szybko wyszli na prowadzenie. Po kilku nieudanych, początkowych akcjach do głosu doszli jednak ulubieńcy miejscowej publiczności – przede wszystkim Blake Griffin, który był autorem pierwszych sześciu oczek dla L.A. W poczynaniach Memphis widoczny był trend kierowania jak największej ilości piłek w okolice obręczy, gdzie rządzić mieli Randolph i Marc Gasol. Początki rzeczywiście były bardzo obiecujące, bo obaj dołożyli punkty do wspólnego dorobku Niedźwiadków. Z czasem jednak, szczególnie postawa Hiszpana zaczęła słabnąć.
Za to gospodarze prowadzeni przez doskonale dowodzącego swoim teamem Chrisa Paula zaczęli nabierać rozpędu. Skuteczny zza linii rzutów za trzy punkty był Randy Foye, który dwukrotnie podziurawił kosz Grizzlies celnymi rzutami z dystansu. Bardzo odważnie przeciwko Z-Bo starał się też grać Griffin. Pomimo tego ekipa Memphis ciągle pozostawała na prowadzeniu i to nawet bez wsparcia swojego naturalnego lidera Rudy’ego Gaya. Skrzydłowy z Connecticut szybko złapał dwa przewinienia i niestety musiał opuścić boisko. Zastąpił go Quincy Pondexter, który nieoczekiwanie stał się najważniejszą postacią drużyny Hollinsa w całej pierwszej połowie.
Pierwsza część rywalizacji zakończyła się wynikiem 23-22 dla drużyny Clipps. Zwiastowało to spore emocje w kolejnej odsłonie spotkania. Tradycyjnie dla siebie Miśki przespały jednak start wydarzeń w tej kwarcie. Dowodem na to niech będzie seria punktowa gospodarzy wynosząca 16-1. W tym okresie dwukrotnie z obwodu trafił Mo Williams, punktowali także inni zawodnicy m.in. regularny przez cały mecz Paul, czy Kenyon Martin. W chwilę z jednego punktu przewagi na rzecz ekipy z Los Angeles zrobiło się trzynaście i wydawało się, że ciężko będzie odrobić tę sporą już różnicę. Sygnał do odrabiania strat dał wspomniany już przeze mnie Pondexter. To po jego trafieniu trzypunktowym Grizzlies wreszcie przerwali ten imponujący run.
Wtedy też rozpoczął się okres koncertowej gry podopiecznych Lionela Hollinsa. Uaktywnił się trochę Gay, dalej świetne minuty z ławki dawał też wspomniany Pondexter, dla którego dzisiejsze spotkanie było chyba jednym z najbardziej udanych w dotychczasowej karierze. Ostatecznie Niedźwiadkom udało się rzucić trzynaście oczek z rzędu i błyskawicznie doprowadzić do remisu po 36. Grizz świetnie zareagowali na przerwę wziętą przez swojego szkoleniowca, kiedy w prostych, żołnierskich słowach wypowiedział się o tym, jak beznadziejnie wygląda gra jego teamu. W swojej przemowie motywacyjnej wspomniał też o tym, że dzisiaj gracze Memphis w niczym nie przypominają tej drużyny, jaką są na co dzień.
Po pogoni przeprowadzonej przez przyjezdnych obraz meczu uległ nieco zmianie. Clippers doszli do siebie i zaczęli grać zdecydowanie skuteczniej. Pozwoliło im to na ponowne objęcie prowadzenia, które na krótko przed końcem drugiej kwarty wynosiło sześć punktów. Jak to jednak często bywa z tymi ekipami znów nastąpił zryw jednej z nich. Konkretnie chodzi mi o Miśki, które ponownie zanotowały na swoim koncie runa, tym razem 6-0, co doprowadziło do kolejnego wyrównania. Później dwukrotnie z linii trafił jeszcze Paul i po bardzo nieodpowiedzialnym zachowaniu słabo dziś dysponowanego Speightsa, wsad dorzucił Griffin. Ostateczny rezultat po pierwszej połowie wynosił więc 50-46 dla Clipps.
Trzecia kwarta to już typowy obrazek z meczów tych drużyn. Od początku akcja szła niemal punkt za punkt i nikt nie chciał odpuścić, wiedząc jak ważne jest dobre wejście w grę na starcie drugiej połowy. Początkowo to gracze z L.A kontrolowali wydarzenia boiskowe prowadzeni przez rozważnie i odpowiedzialnie kierującego poczynaniami swoich kolegów Chrisa Paula. Z czasem jednak sytuacja uległa zmianie i to Grizz zaczęli grać na takim poziomie, do jakiego przyzwyczaili swoich kibiców.
Przede wszystkim grali w taki sposób by jak najwięcej piłek przenosić w bliskie okolice kosza. Wiedzieli, że w pomalowanym mają większą przewagę nad gospodarzami i tym samym w tamtym rewirze boiska muszą poszukać szansy na podgonienie koszykarzy Del Negro. Sporo było więc grania na Randolpha i na coraz lepiej radzącego sobie z przeciwnikami Gaya. Ciągle obudzić nie mógł się za to Gasol, który oprócz jednego, świetnego zagrania 2+1 nie pokazywał za wiele po atakowanej stronie boiska.
Katalończyk wykonywał za to kapitalną, czarną robotę w defensywie. Doskonale radził sobie z kryciem Griffina, neutralizując wszystkie jego największe zalety. Trzymał go trochę dalej od kosza i przez to nie pozwalał na przedostawanie się w pole trzech sekund. Nawet jeśli Blake’owi udawało się przejść tę pierwszą strefę to później z doskonałą pomocą przychodził Gay, czy też inni zawodnicy Hollinsa.
Naturalnie więc większość zdobyczy Kalifornijczyków pochodziła z obwodu, gdzie bardzo dobrze radził sobie Foye. W całym meczu trafił on cztery rzuty z dystansu, w tym jeden bardzo ważny w samej jego końcówce. Ponadto w trzeciej kwarcie z obwodu trafił też Nick Young. Jednak wiadomo powszechnie, że bez punktów z trumny bardzo ciężko wygrać jakiekolwiek spotkanie. A że gospodarze praktycznie nie istnieli w tamtym fragmencie boiska to przyjezdnym udało się wypracować największą w całym meczu przewagę wynoszącą osiem punktów. Na samym finiszu tej odsłony Paul zmniejszył tę różnicę do siedmiu oczek na rzecz Memphis, ale to i tak stawiało graczy z Tennessee w bardzo dobrym położeniu przed ostatnimi dwunastoma minutami rozgrywki.
Clippers na ostatnią kwartę wyszli bardzo zmobilizowani. Od początku jej trwania szukali jak najszybszej okazji by doskoczyć do Grizzlies i sprawić by ten mecz rozgrywał się na przysłowiowym styku. Dość szybko udało im się zmniejszyć stratę do zaledwie jednego posiadania – oczywiście spora w tym zasługa Paula, który najpierw trafił trójkę, a później nieźle rozegrał akcję.
Dalsze wydarzenia w czwartej ćwiartce to kompletna indolencja Miśków w ataku – warto zauważyć, że punktowali oni głównie z linii rzutów wolnych, gdzie tkwiła ich największa przewaga nad rywalami w tym spotkaniu. Gospodarze za to roztropną grą powoli zmniejszali przewagę Niedźwiadków (która w międzyczasie z powrotem urosła do sześciu–siedmiu punktów). Po cichu kapitalne zawody rozgrywał Foye, który nie dość że był skuteczny w generalnym rozrachunku, to jeszcze swoje rzuty trafiał w bardzo istotnych momentach. To między innymi jego trójka doprowadziła do wyrównania stanu meczu na 80-80. Wtedy do końca pozostawały nieco ponad trzy minuty i już wiedzieliśmy, że kolejna szalona końcówka przed nami.
W następnych posiadaniach klasą dla samego siebie był filigranowy playmaker z Los Angeles, czyli Paul. Najpierw trafił on fantastyczny jumpshot z prawej strony boiska i to nawet pomimo olbrzymiej presji rywali. Później natomiast mogąc kończyć akcję samemu, dostrzegł jeszcze świetnie ustawionego Griffina. Doprowadziło do to czterech punktów różnicy na nieco ponad minutę do zakończenia spotkania.
Kiedy przez najbliższe pięćdziesiąt sekund nie udało się zdobyć punktów przyjezdnym wydawało się, że jest już po meczu. Pudło Gaya było następstwem faulu na Paulu, który co jak co, ale rzuty wolne umie wykonywać doskonale. Trafił więc obydwa. Kibice w Staples Center powoli zaczynali fetować – dowodem na to może być gromkie skandowanie przez nich ’MVP,MVP’ w momencie osobistych CP3. Sześciopunktowe prowadzenie na 23 sekundy przed końcem zapowiadało więc raczej nagły odpływ emocji aniżeli spektakularne wydarzenia.
Nic bardziej mylnego. Możemy mówić wiele o poziomie tych meczów, ale jednemu nie da się zaprzeczyć – zwrotów akcji jest tu więcej niż gdziekolwiek indziej. Arcytrudna trójka Gaya zza rąk Griffina pozwalała uwierzyć Memphis, że nie wszystko jest w tym meczu już stracone. Szybki faul na Bledsoe, który trafia tylko jeden z osobistych i… zbiórka w ofensywie nieocenionego Evansa. Podkoszowy Clipps pudłuje oba rzuty, czas dla Hollinsa. Po powrocie do gry podobny schemat – znowu zasłona od Gasola dla Rudy’ego, który wychodzi w górę i… trafia jeszcze cięższy rzut z obwodu. Punkt straty na 8 sek. do zakończenia zawodów. Kolejne przewinienie, na linię znowu wędruje Bledsoe, który tym razem przestrzeliwuje obydwa rzuty, piłkę zbiera Arenas. Przez połowę przeprowadza ją Conley, który szuka oczywiście Gaya. Ten naciskany przez Foye’a niestety nie trafia, choć jest bardzo, bardzo blisko. Koniec, Clipps wygrywają 87-86 i prowadzą w serii 2:1.
Grizzlies znowu zupełnie niepotrzebnie wypuścili z rąk przewagę, nad której zbudowaniem, pracowali przez całą trzecią kwartę. Coś jest z tym zespołem nie tak – zbyt często popadają oni w jakiś strzelecki impas, którego w żaden sposób nie są w stanie przezwyciężyć. Może to pokłosie tej porażki w pierwszym meczu, może przez nią została nieco nadwątlona pewność siebie tego teamu. To jest jakieś wytłumaczenie, ale moim zdaniem niepełne. Nie wiem dlaczego tak długo na ławce trzymany był Agent-Zero. Tym bardziej, kiedy tragicznie grał Mayo – ja wiem, że jest to zawodnik, który może w każdej chwili odpalić, ale chyba bezsensem jest trzymanie tak bezproduktywnego zawodnika w momencie, kiedy drużynie kompletnie przestaje iść. Zbyt dużo czasu przesypia też Gasol, który bardzo mało próbuje grać do kosza – zupełnie nie wiem z jakiego powodu. Wydaje mi się, że jest on zawodnikiem mogącym radzić sobie z podkoszowymi Clippers i zadanie Hollinsa tkwi w tym by podbudować jakoś jego osobę i nakazać mu atakowanie z większą agresją. Teraz przed Niedźwiadkami arcyważny czwarty mecz tej serii, który koniecznie trzeba wygrać – aby to zrobić Memphis będzie musiało zachować koncentrację przez całe 48 minut rywalizacji. W przeciwnym razie to wszystko może zakończyć się zdecydowanie zbyt wcześnie.
Ciekawostki:
- Dla Clippers było to pierwsze wygrane spotkanie w Staples Center w postseason od sezonu 2005/06
- Równocześnie był to pierwszy triumf w trzecim meczu serii best of seven od 1976 r. kiedy jako Buffalo Braves wygrali z Boston Celtics.
- Grizzlies przez ponad sześć minut w czwartej kwarcie nie potrafili trafić rzuty z gry.
- Caron Butler zagrał w tym spotkaniu pomimo ciężkiej kontuzji ręki – lekarze przewidywali nawet kilkutygodniowy rozbrat z basketem. Butler wrócił zaś po zaledwie sześciu dniach przerwy.
- Grizzlies trafili w tym meczu 30 rzutów wolnych, przy zaledwie 13 celnych rzutach z linii gospodarzy.
- Obie drużyny zanotowały w drugiej odsłonie meczu świetne, punktowe runy. Clippers 13-1 (+5 jeszcze z pierwszej kwarty, co dało razem streak 18-1), a Memphis 13-0. Zresztą ten mecz obfitował w takie wydarzenia, bo obie ekipy jeszcze przynajmniej po razie mieli serię 8-0.
- Koszykarze L.A rzucali dokonali niecodziennego wyczynu – ich skuteczność z gry (47,1 %) była lepsza od tej z rzutów wolnych (43,3 %). Podobnie zresztą rzecz miała się z rzutami trzypunktowymi, które również były przez nich lepiej wykonywane, aniżeli wolne.
- Marc Gasol zdobył w tym meczu swoje pierwsze punkty w drugich połowach tej konfrontacji. W Game 1 i Game 2 nie udało mu się trafić ani razu(!) po przerwie.
Liderzy:
Memphis:
Punkty – 24 Gay, 17 Randolph, po 11 Gasol i Pondexter
Zbiórki – 10 Gasol, 9 Mayo, 7 Randolph
Asysty – 8 Conley, 4 Mayo, po 2 Randolph, Gay i Gasol
Przechwyty – po 3 Mayo i Gay
Bloki – 3 Gasol
Clippers:
Punkty – 24 Paul, 17 Griffin, 16 Foye
Zbiórki – 11 Evans, po 4 Paul, Foye i Griffin
Asysty – 11 Paul, 3 Bledsoe, po 2 Griffin i Foye
Przechwyty – 4 Paul
Bloki – 2 Williams
Zawodnik meczu:
Chris Paul (Clippers) – Zdecydowany architekt dzisiejszego, bardzo ważnego dla losów serii, triumfu koszykarzy z Miasta Aniołów. Praktycznie przez cały mecz zachowywał wysoki, równy poziom, który powodował, że był nie do zatrzymania przez żadnego z obrońców Grizz. To jak ważną jest postacią dla zespołu Del Negro niech świadczy fakt, że wtedy, kiedy nie było go na boisku goście zaliczyli swoje dwa największe runy w tej konfrontacji. Paul jest koszykarzem na tyle inteligentnym i doświadczonym, że sam najlepiej wie, kiedy samemu finalizować akcję, a kiedy rozdzielić piłkę partnerom. Zdaje sobie sprawę, że czasem trzeba przyspieszyć, jednocześnie wie, że niekiedy potrzebne jest zwolnienie tempa. Na CP3 Memphis nie ma kompletnie żadnej odpowiedzi i jeśli Los Angeles przejdzie dalej to tylko i wyłącznie przez to, że nie ma w swoim rosterze gracza tej klasy co Chris.
Antybohater meczu:
O.J. Mayo (Grizzlies) – Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, można byłoby tutaj zacytować ten popularny frazeologizm. Tyle, że ganienie Mayo jest jak najbardziej na miejscu. To jest właśnie cały strzelec Grizzlies – raz możesz dostać od niego 20 punktów, na świetnej skuteczności i niezłą grę w defensywie, by później otrzymać od niego w podarunku zgniłe jajo. Tym zgniłym jajem był dzisiejszy występ i o ile w statystykach nie wygląda to wcale źle – w końcu 9 zbiórek, 4 asysty i 3 przechwyty to całkiem poprawne osiągnięcia, to jednak w grze wyglądało to po prostu okropnie. Na siłę forsował rzuty, próbując się przełamać, nie radził sobie z zatrzymaniem Paula przez większy czas pozorując obronę, a na dodatek próby prowadzenia przez niego gry powodowały wyłącznie śmiech. Od niego należy wymagać więcej, bo bez jego dobrej gry Miśki przegrają to w pięciu meczach.
Cytat meczu prosto od Wojtka M. – ’W tej chwili Grizzlies nie mają odpowiedzi na Paula, może byłby nią Jannero Jeremy Pargo’
A wydawało się, że Conley to świetna opcja defensywna na CP3, ale nie jest łatwo kryć bezsprzecznie najlepszego PG ligi. Szkoda Memphis, ale ciągle wierzę, że wyjdą z tej rywalizacji.
Conley to dobry obrońca. Problem w tym, że Hollins wymyślił sobie, że Mayo ma kryć Paula. Przecież przez te 29 minut, w czasie których O.J. był na parkiecie, to właśnie On krył CP3.
Cały czas to jest jedyna para, w której nie mam swojego zdecydowanego faworyta.
Ja tam liczę na Clippers, to młodziutki i ambitny zespół, któremu doświadczenie z PO powinno zaprocentować na przyszłość. Niedźwiadki były sensacją poprzedniego seoznu, może im braknąć szczęścia w obecnym.
Na razie rzeczywiście brakuje im szczęścia, bo dwa mecze przegrali w sumie… dwoma punktami. Nie zwalałbym jednak wszystkiego na karb braku sprzyjania fortuny – Grizz muszą po prostu zacząć grać z pełną koncentracją przez cały mecz, a nie tylko w wybranych fragmentach. Poza tym przydałby się ktoś, kto dawałby wsparcie Gayowi w każdym meczu – póki co jest tak, że jak np. Conley gra dobrze, to słabo idzie Zachowi, jak Mayo gra swoje, to z kolei Gasol zawodzi. To koniecznie musi się zmienić.