Dla jednych drużyn tegoroczny, skrócony sezon był etapem przejściowym, który miał przynieść odpowiedź na pytanie, czy jest jeszcze sens ciągnąć budowę teamu wokół wcześniej określonego schematu. Dla innych był to z kolei czas głębokiej przebudowy, która miała na celu przynieść oszczędności w salary-cap i niezłe ustawienie w loterii draftowej – jak wszyscy bowiem wiemy, przyszłoroczny nabór do ligi ma być jednym z najlepszych w ostatnich latach i wielu twierdzi, że przyniesie on sporo potencjalnych gwiazdek, na których można oprzeć konstrukcję nowego zespołu. Jak więc było z opisywanym i szeroko podsumowywanym dzisiaj przeze mnie Waszyngtonem?
Na pewno było dziwnie, gdyż tę ekipę można tak naprawdę przypiąć do obydwu tych etapów. Kiedy rozpoczynał się najkrótszy sezon w NBA od ponad dekady wszyscy w klubie mieli nadzieję, że uda się w stolicy 'wyhodować’ porządną drużynę bez przechodzenia ogromnych zmian w składzie. Pozostawiono przecież doświadczonego trenera Flipa Saundersa, który ze swoimi poprzednio trenowanymi ekipami zawsze osiągał jakieś mniejsze lub większe sukcesy. Z Minny potrafił stworzyć klub, z którym zaczęto się liczyć na mocnym przecież Zachodzie. Z Detroit natomiast trzykrotnie udało mu się awansować do finałów Eastern Conference. Powierzono mu więc jeszcze jedną misję do spełnienia – miał z tego dość utalentowanego rosteru wytworzyć mocny, głodny zwycięstw team, który spróbuje zawalczyć o awans do rozgrywek w postseason. Jednak jak się okazało – to zadanie przerosło tego szkoleniowca i stał się on pierwszą ofiarą braku wyników w Dystrykcie Kolumbia. Zaledwie dwie wygrane w otwierających kampanię siedemnastu spotkaniach sprawiły, że Saunders mógł wyjechać na ryby.
Po trenerze przyszedł też czas rozliczeń z kilkoma zawodzącymi graczami, którzy zamiast nadawać ton grze i wynikom Czarodziejów spoczęli na laurach i nijak nie potrafili przekuć swojego talentu w wymierne rezultaty dla swojego zespołu. O roszadach w składzie napiszę w rozwinięciu mojej analizy, więc nie będę się teraz w to zagłębiał. Powiem jedynie, że chyba żadna ekipa nie przeszła tak gwałtownej burzy transferowej, obejmującej teoretycznie ważne persony w organizacji.
Tym sposobem doszliśmy do takiego punktu, który pokazuje, że ekipę Wizards możemy również postrzegać w kategorii tego drugiego schematu konstruowania zespołu, czyli głębokiej przebudowy. Oczywiście zmiany te zostały niejako wymuszone na managemencie po tym katastrofalnym starcie rozgrywek. Wizz szybko sami pozbawili się szansy na nawiązanie wyrównanej walki z możnymi Wschodu i tym samym był to idealny okres na zabawę w szeroko pojęte zmiany. To wszystko doprowadziło do tego, że dzisiaj drużyna Randy’ego Wittmana (to on przejął schedę po Saundersie) ma dwóch-trzech graczy, którzy będą istotnymi częściami nowej, niemniej utalentowanej ekipy. Ponadto organizacja ze stolicy będzie dysponowała wysokim wyborem w nadchodzącej wielkimi krokami nocy draftowej. Problem w tym, że to i tak może być za mało na to by szybko zmienić niekorzystny trend bycia poza rozgrywkami już w okolicach kwietnia. Powód? Ci utalentowani, acz bardzo niedoświadczeni chłopcy sami zespołu nie pociągną, a w ekipie brak jest nazwisk, które mogłyby liczyć się przy ewentualnych wymianach. Ciekawe jest więc to, jak kierownictwo klubu będzie chciało odmienić tę złą passę.
- Wielkie oczekiwania, kiepska realizacja
Przed samym sezonem w drużynie nie zaszły wielkie zmiany. Jak już wspomniałem dano jeszcze jedną szansę trenerowi Saundersowi, który miał uzdrowić ten nieco skostniały system. Wierzono, że jest to odpowiedni trener dla tej niewprawionej jeszcze w bojach ekipy. Pamiętano o tym, że kiedyś umiał odpowiednio wpłynąć na rozwój tak niepokornych charakterów jak Kevin Garnett, czy Stephon Marbury, liczono więc na to, że teraz będzie umiał okiełznać Johna Walla, czy Javale’go McGee. Szybko okazało się jednak, że odpowiedzialność ciążąca na barkach tego coacha go przerosła i niestety nie widać żadnych oznak zwiastujących lepszą przyszłość. Postanowiono więc zakończyć ten związek bez przyszłości i wlać odrobinę świeżej krwi w tę drużynę. Zastępcą byłego trenera Tłoków okazał się Randy Wittman. Na pewno nie jest to nazwisko działające na wyobraźnię, średnio zorientowanego w realiach ligi kibica. Jego dotychczasowe osiągnięcia również nie powalają na kolana, więc wielu, po ogłoszeniu tej decyzji, było zdegustowanych takim ruchem włodarzy Czarodziejów. Na podsumowania efektów pracy tego trenera jest jeszcze za wcześnie, więc nie pokuszę się o stwierdzenie, czy była to trafna, czy też chybiona decyzja. Trzeba mu jednak sprawiedliwie oddać, że pod jego wodzą drużyna zaczęła grać lepiej i chyba zasłużył na to by móc poprowadzić Waszyngton w kolejnych rozgrywkach.
Jeśli chodzi o zmiany w kontekście graczy występujących w drużynie to również nie było ich wiele. Z zespołem pożegnali się pożyteczny, choć niestety bardzo łamliwy Josh Howard, z którym nie podpisano nowej umowy, a także Chińczyk Yi Jianlian, któremu również uczciwie podziękowano za dotychczasową współpracę. Ich miejsce mieli zająć głównie zawodnicy młodzi, wybierani przez Wizards w drafcie. Tym sposobem drużynę wzmocnili Jan Vesely, Chris Singleton i Shelvin Mack. Co warte odnotowania Czarodzieje były jedną z nielicznych drużyn, która mogła sobie pozwolić na dwa wybory w pierwszej dwudziestce naboru do ligi – Czech został więc wybrany z wysokim, szóstym numerem, a pick od Atlanty (część wymiany za Kirka Hinricha), który okazał się numerem osiemnastym został przeznaczony na Singletona.
Dodatkowo do stolicy ściągnięci zostali doświadczeni gracze zadaniowi – bardzo dobrze znany w tym środowisku specjalista od rzutów trzypunktowych Roger Mason Jr, który uzyskał status wolnego agenta po zakończeniu umowy z nowojorskimi Knicks, a także silny, francuski podkoszowy Ronny Turiaf. Turiaf trafił do Wizz na zasadzie trójstronnej wymiany pomiędzy Dallas, Nowym Jorkiem i właśnie Waszyngtonem. Oczywiście był on tylko dodatkiem do 'wisienki na torcie’ tej transakcji, czyli Tysona Chandlera. Ekipa z Madison Square Garden musiała bowiem wyczyścić swoje salary-cap, bo to by móc ściągnąć centra mistrzowskiej drużyny z Teksasu. Można więc powiedzieć, że Francuz stał się ofiarą mocarstwowych planów NYK.
Jak więc dobrze widać przedsezonowe ruchy miały służyć bardziej za uzupełnienie składu, aniżeli jego realne wzmocnienie. Nazwiska pozyskanych koszykarzy na nikim nie robią specjalnego wrażenia i ich sprowadzenie do Waszyngtonu miało raczej za zadanie obudować drugi, bądź nawet trzeci unit tej ekipy. Liderami mieli być dobrze znani Wall, McGee, Nick Young i Jordan Crawford.
Mówiłem już wcześniej o tym, że start do rozgrywek nie poszedł po myśli ludzi związanych z teamem. Bardzo szybko okazało się, że kreowani na frontalne postacie młodzieżowcy nie najlepiej radzą sobie z presją na nich zrzucaną i widać było gołym okiem, że od początku brakowało Czarodziejom naturalnego lidera, który mógłby brać na siebie odpowiedzialność za wyniki zespołu. Jasne było więc to, że gdzieś w okresie budowania solidnych podwalin pod niezły zespół popełniono błąd. Konsekwencją tego był tragiczny początek rozgrywek w wykonaniu Wizards – seryjnie przegrywane mecze doprowadziły najpierw do zmiany na stanowisku head coacha, a następnie do przeobrażenia wizji budowy składu.
Błyskawiczne odpadnięcie ze zmagań o Play-Offy przyspieszyły więc chęć przebudowy tej ekipy przez ludzi rządzących stołeczną organizacją. Wnioski były takie, że skoro i tak nie walczymy już o żaden, poważny cel to jest to idealny moment na to by przeobrazić nieco wizerunek klubu i przewietrzyć personalne zaplecze drużyny. Skłamałbym pisząc, że kiepskie wyniki sportowe były jedynym czynnikiem, który wymusił na władzach klubu reorganizację. Innym, bardzo ważnym powodem, dla którego tak drastycznie chciano wyprzedać pół drużyny było to, jak postrzegani są Wizz przez przeciętnego kibica. A trzeba przyznać otwarcie, że nie był to raczej pozytywny odbiór. W pewnym momencie o podopiecznych Wittmana zaczęto mówić w kategoriach jakiegoś głupiego, bezczelnego żartu zrobionego przez ligę. Mówiło się dość powszechnie o tym, że ekipę tę tworzy banda niedojrzałych psychicznie dzieciaków, którzy przez swoją działalność szkodzą i tak nadszarpniętemu w ostatnich latach wizerunkowi klubu.
To wszystko popchnęło więc kierownictwo teamu do gwałtownych roszad w składzie. Pozbyto się niezłych, acz cholernie niepokornych Younga i McGee w zamian pozyskując może nie tak efektownych i utalentowanych, ale na pewno bardziej odpowiedzialnych graczy. Lukę po Javale’u miał zapełnić doświadczony Nene Hilario pozyskany z Denver, a minuty Younga miał przejąć harmonijnie się rozwijający Jordan Crawford, który był w tym sezonie chyba najjaśniejszą postacią tego nieco śmiesznego zespołu.
Te zmiany przyniosły nadspodziewanie dobre efekty. Wizards zaczęli radzić sobie dużo lepiej kończąc rozgrywki z sześcioma kolejnymi zwycięstwami na swoim koncie. Jest to na pewno niezły prognostyk na przyszłość, można mieć nadzieję, że zespół w końcu zerwie z tą niechlubną historią i wreszcie zacznie osiągać jakieś, choćby małe, sukcesiki. Przede wszystkim w stolicy wreszcie zerwano z tym godzącym w dobre imię klubu wizerunkiem objazdowego cyrku i raczej wątpię w to by zespół, nauczony błędami z przeszłości, ponownie zaryzykował podobną koncepcję swojej budowy, wokół utalentowanych, ale mało odpowiedzialnych osób.
- Czy John Wall będzie zbawieniem dla Wizards?
Kiedy ten rozgrywający przychodził do NBA wielu z nas miało nadzieję, że wreszcie tak wybitni playmakerzy jak Jason Kidd, czy Steve Nash mają swojego godnego następcę. Postać Walla urosła w mediach do rangi jakiegoś niebywałego wydarzenia, które ma szansę stać się dla tej ligi swego rodzaju pomnikiem. Balon z oczekiwaniami wobec tego młodego chłopaka został napompowany do gigantycznych wręcz rozmiarów i wydawało się, że mamy gotowy materiał na gwiazdę. Dzisiaj możemy już wysnuć jakąś konstruktywną konkluzję na jego temat i zweryfikować to, czy wielkie oczekiwania rzeczywiście pokrywają się z tym, co 'Jasiek Sciana’ pokazuje na parkiecie.
W epoce, gdzie coraz częściej obowiązki rozgrywającego przejmują wszechstronnie rozwinięci bogowie koszykówki tacy jak LeBron James, czy Kevin Durant taki typowy playmaker to naprawdę wyjątek. Zawodnik, który z równą pasją oddaje się zdobyczom punktowym, co spektakularnym obsługiwaniom swoich kolegów z drużyny, miał wrócić do czasów, które dobrze znamy z historii tej ligi. Historii, która obfitowała w wybitnie inteligentnych graczy prowadzących grę swoich teamów, taki zawodnik był nie tylko centralną postacią swojej ekipy, ale też w pewnym stopniu przedłużeniem myśli trenera. Czy taki właśnie jest Wall? Niestety chyba niekoniecznie.
Oczywiście ciągle mamy do czynienia z zawodnikiem bardzo młodym, który dopiero, co rozegrał swój drugi sezon na zawodowych parkietach. Margines błędu dla takiego koszykarza jest więc dość duży i możemy mu wybaczyć znacznie więcej niż innym. Z drugiej jednak strony wymagania stawiane takiej młodej gwieździe jak Wall są olbrzymie i wielu nie umie sobie z nimi poradzić. Jak w tym odnajduje się freshman z Kentucky? Na pewno widać gołym okiem to, że jest to spory talent, który rzeczywiście ma wszelkie dane ku temu by za jakiś czas być prawdziwą gwiazdą National Basketball Association. Przy tym wszystkim wykazuje też jednak wady, tak powszechne dla graczy Wizards – czasami szybciej działa niż myśli, często przedkłada efektowność nad efektywność, a także co najgorsze wygląda na to, że bardzo ciężko przystosowuje się do konkretnych schematów rozpisywanych przez swojego coacha. To bardzo kłóci się z tym, co napisałem wcześniej, mam tu na myśli fragment o przedłużeniu w postaci rozgrywającego, myśli trenera. Jeśli nie posiądzie tej ważnej cechy i nie zacznie się podporządkowywać strategii może okazać się, że za kilka lat będzie bardziej przypominał Barona Davisa niż Jasona Kidda. Chodzi mi tu konkretnie o to, że będzie doskonale się odnajdował w koszykówce improwizowanej, gdzie stawia się na szybkie podejmowanie decyzji, aniżeli na mądrą, konkretną i cierpliwą pracę.
Oczywiście na to w jaki sposób grał Wall wielki wpływ mogli mieć gracze, z którymi do tej pory występował. Playmaker jest w pewien sposób uzależniony od tego z kim ma rozgrywać poszczególne akcje, a przecież trudno oczekiwać by taki Javale McGee pracował całe mecze nad tym by ułatwić robotę swojemu koledze, który prowadzi grę. Podobnie było z Youngiem, który najchętniej nie robiłby nic innego jak czekał na podania w kontrze, najlepiej gdzieś w okolicach linii rzutów za trzy punkty. Uważam więc, że nie należy podejmować się drastycznego osądzania Johna. Trzeba poczekać na to, kiedy będzie mógł zagrać wreszcie z inteligentnymi partnerami, którzy będą ułatwiać mu dowodzenie drużyną z wysokości parkietu. Problem w tym, że póki co takich ukształtowanych kolegów w zespole Wall ma niewielu i trudno oczekiwać by w ciągu zaledwie jednego lata włodarze Wizz wymienili cały skład by utorować drogę swojemu playmakerowi.
Należy też zauważyć jedną rzecz, która ma swoje podłoże już tylko w osobie gracza i nie ma nic wspólnego z partnerami, z jakimi przychodzi mu grać. Obiektywnie rzecz biorąc Wall w ogóle się przez te rozgrywki nie rozwinął. Ciągle był tym samym zawodnikiem, którego poznaliśmy w jego debiutanckich spotkaniach. Cały czas bardzo dużo biegał, próbował bronić, agresywnie walczył o każdą piłkę, ale przy tym też w dalszym ciągu nie popracował nad kiepskim rzutem, nad podejmowaniem trafnych decyzji i generalnym czuciu gry. Stałą kwestią w jego grze stały się też przestoje, które notuje na swoim koncie stanowczo zbyt często. Jeśli chce być w tej lidze kimś musi imponować regularnością – bez tego będzie mu bardzo trudno wyjść na ludzi.
Pomimo tego wszystkiego ja ciągle uważam, że mamy do czynienia z zawodnikiem unikalnym. Takiej kombinacji motoryki i zmysłu do rozprowadzania piłki naprawdę bardzo ciężko znaleźć wśród dzisiejszych koszykarzy występujących na parkietach najlepszej ligi świata. Na pytanie postawione na wstępie odpowiem więc twierdząco i dodam, że władze Czarodziejów muszą zrobić wszystko by umożliwić płynny rozwój temu zawodnikowi. To na pewno będzie trudne, ale uważam, że warto, nawet kosztem wymiany 3/4 składu.
- Jak naprawić błędy z przeszłości?
Ostatnie lata dla drużyny z Waszyngtonu to niekończące się pasmo porażek i upokorzeń. W krótkim czasie drużyna przeszła drogę z ekipy, z którą liczyła się cała liga, do jej największego pośmiewiska. Oczywiście to nie jest wina nikogo innego, jak tylko ich samych. Kiepskie decyzje kierownictwa sprawiały, że zamiast zrywać z ciemną przeszłością, wzmacniano jeszcze poczucie tego, że popadamy w coraz większy marazm.
Nie dalej jak pięć-sześć sezonów temu Wizards byli solidną drużyną play-offową, która toczyła wyrównane boje w rozgrywkach posezonowych, choćby z Cleveland Cavaliers LeBrona Jamesa. Wtedy to też na firmamencie gwiazd ligi pojawiły się takie nazwiska jak Gilbert Arenas, Antawn Jamison, Caron Butler, czy nawet swego czasu Larry Hughes. Jasne jest, że największą popularnością cieszył się Agent-Zero, od którego w tym teamie wszystko się zaczynało i to na nim wszystko się też kończyło – bez jego dobrej gry Czarodziejom ciężko było odnosić sukcesy. Na całe szczęście dla stołecznych w pewnym okresie o formę Arenasa po prostu nie było się, co martwić. Grał on jak z nut, pokonywał kolejne bariery zdobytych punktów, występował w kolejnych All-Star Game, a w pewnym momencie trafił nawet na okładkę gry NBA Live, co jest olbrzymim zaszczytem dla każdego gracza ligi.
Mając taki trzon zespołu, w postaci czegoś na kształt dzisiejszych wielkich trójek zadaniem Erniego Gruenfelda było tak dopasować tym graczom resztę zespołu by przynosiło to wymierne sukcesy. Mówiąc o sukcesach nie mam na myśli samego awansu do Play-Off, ale zdziałanie tam czegoś naprawdę wiekopomnego. Niestety w owym czasie management klubu zamiast pomagać swoim liderom, bardziej im przeszkadzał. Spowodowało to popadnięcie drużyny w zastój, z którym nijak nie można było sobie poradzić. W pewnym momencie było wiadomo, że Czarodzieje owszem, w grach posezonowych się zjawią, ale tam z trójką graczy i siedmioma ’koszulkami’ bardzo ciężko będzie im zawalczyć o spektakularne triumfy. To popadanie w coraz większą przeciętność bardzo frustrowało liderów ekipy Eddiego Jordana. Bezpośrednim tego efektem był bezustanny stan napięcia wewnątrz drużyny. Nie jest tajemnicą, że Jamison średnio dogadywał się z Arenasem, który z kolei był zawiedziony tym, że pozbyto się Hughesa. Kiedy kotłują się ze sobą trzy poważne, mocne charaktery wiadomo jest, że w końcu musi dojść do wybuchu.
Zapalnikiem do tej bomby z opóźnionym zapłonem okazały się kolejne kontuzje Agenta-Zero. Obecny zawodnik Grizzlies więcej czasu spędzał w gabinetach lekarskich, aniżeli na parkiecie, a drużyna i tak dalej grała swoje – ciągle była groźna dla wszystkich w pojedynczych meczach, by być zarazem zbyt słaba by walczyć o coś w Play-Off. Można było dojść do wniosku, że skoro zabiera się teamowi wiodącą postać, wielką gwiazdę ligi, a zespół w żaden sposób tego nie odczuwa, to znaczy, że czas na jakieś zmiany.
Zmiany nadeszły, ale chyba stosunkowo za późno. Zbyt długo oczekiwano na powrót do pełni zdrowia Gila. Wierzono, że ten rekonwalescent wróci do sprawności sprzed tych wszystkich urazów i dalej będzie w stanie ciągnąć wózek pod nazwą Wizards. Liczono się z tym, że może trzeba będzie to wszystko budować od nowa, ale wydawało się, że podstawową składową nowych Czarodziejów będzie właśnie Arenas. Dalsze ekscesy byłego gracza Warriors wszyscy już dobrze znają, występki z bronią, kolejne, powtarzające się urazy, a do tego wszystkiego ogromnie przepłacony kontrakt. To wszystko w końcu popchnęło włodarzy ze stolicy do zrzucenia tego 'balastu’.
Zaangażowano się więc w transakcję z Orlando Magic. W magiczno-czarodziejskiej wymianie wzięli udział zawodnicy bardzo znani, lubiani i mający tysiące fanów na całym świecie, ale niestety już bardzo wyeksploatowani, a co najgorsze mający umowy opiewające na ponad 20 milionów dolarów za sezon. Tym sposobem do Waszyngtonu trafił Rashard Lewis i historia zaczęła się tak naprawdę od początku.
Ruch ten w żaden sposób nie uleczył chorej sytuacji klubu. Wizz dostali zawodnika, który za nicnierobienie pobiera i pobierać będzie jeszcze w następnych rozgrywkach ponad 23 miliony dolarów. To pokazuje, że ten transfer był raczej z gatunku tych strzałów we własną stopę. Jak bowiem mają czuć się inni zawodnicy, kiedy wiedzą, że taki Rysiek pobiera taką kasę za oglądanie koszykówki z trybun. Takie zachowania nigdy nie działają dobrze na innych koszykarzy, nawet w zdrowo działających systemach – a co dopiero dla będących w kompletnej rozsypce Wizards.
Rodzi się więc teraz pytanie – jak można naprawić te błędy z przeszłości? Pierwszym krokiem, jaki powinni uczynić kierownicy organizacji to wyamnestiowanie tego horrendalnego kontraktu Lewisa. Po co trzymać w rosterze takiego gracza, dając mu taką kasę za bycie poza grą? To demobilizująco wpływa na cały zespół i nijak ma się do szerzonych przez NBA haseł o wyrównywaniu szans. Co może sobie pomyśleć taki Jordan Crawford, który jest w tej chwili najlepszym graczem Waszyngtonu, a za swoją świetną grę dostaje nieco ponad milion zielonych? Oczywiście, że będzie to w nim rodziło frustrację, może nawet zazdrość, a wiemy doskonale jak frustracja dezorganizuje funkcjonowanie zespołu.
Drugim, co powinni zrobić Czarodzieje to sprowadzić do klubu więcej takich pozytywnych postaci jak Brazylijczyk Nene. Center z Ameryki Południowej wprowadził naprawdę wiele dobrego do tej pokręconej ekipy i widać, że od razu zyskał szacunek tych młodych chłopaków. Oni wiedzą, że on przez ostatnie kilka lat sumiennie pracował na swoją pozycję w lidze i że nic nie było mu dane z góry. To naprawdę fajna historia dla tych nieopierzonych młokosów, którzy do tej pory kisili się we własnym sosie i jeden na drugiego wpływał bardzo negatywnie. Jeśli udałoby się pozbyć umowy Lewisa to wśród wolnych agentów będzie kilku fajnych graczy do wyciągnięcia. Graczy, którzy nie tylko podnieśliby poziom sportowy zespołu, ale też wpłynęli by na niego dobrze od strony mentalnej.
Świetnym pomysłem wydaje się też być chęć powrotu do tradycyjnych barw i nazwy. Okres Wizards w Waszyngtonie był naznaczony raczej pasmem porażek i kolejnych klęsk, aniżeli jakichś realnych osiągnięć. Inaczej było w przypadku Bullets, to właśnie jako Pociski, klub ze stolicy zdobył jedyne w dotychczasowej historii mistrzostwo ligi. W Bullets grali tak wielcy zawodnicy jak Elvin Hayes, czy Wes Unseld – a więc legendarni dla tego miasta koszykarze. Zresztą, nazwa nie uległaby pewnie w ogóle zmianom, gdyby nie nowa polityka władz ligi. Stern pragnął uczynić z NBA ugrzecznioną wersję przedszkola i do tego nie pasowała mu ta historyczna, acz bardzo bojowa nazwa organizacji z Waszyngtonu. Wymusił więc na kierownictwie organizacji zmianę na Wizards. Teraz jednak wszyscy związani z zespołem mają nadzieję, że po piętnastu sezonach z Czarodziejami w logu, nastąpi powrót do historycznego okresu. Może zmieni to też w jakiś sposób DNA koszykarzy ze stolicy i pozwoli im na gruntowną, mądrą przebudowę. Oczywiście wątpliwe jest by zmiana ta nastąpiła jak za cudownym dotknięciem czarodziejskiej(nomen omen) różdżki, ale Amerykanie kochają takie sprawy i przywiązują do nich olbrzymią wagę.
- Czy wymieniając Younga nie można było na nim więcej zarobić?
No właśnie, całkiem dobre pytanie. O ile można zrozumieć pobudki, jakimi kierował się zarząd klubu przy pozbywaniu się jednego ze swoich najlepszych graczy, to jednak już oddanie go w taki sposób budzi moje poważne wątpliwości. Spadający kontrakt Briana Cooka za wprawdzie nieco postrzelonego, ale na pewno piekielnie utalentowanego rzucającego to chyba stanowczo za mało. Oczywiście trudno oczekiwać by po takiego koszykarza ustawił się rządek zainteresowanych oferujących swoich najlepszych koszykarzy, ale wydaje mi się, że gdyby wymiana nie była robiona 'na chybcika’ to jednak do stolicy mógłby trafić lepszy gracz.
Young na pewno niejako wpisywał się w ten kiepski wizerunek klubu. Jego nieodpowiedzialne zachowanie na parkiecie często doprowadzało trenerów z Waszyngtonu do szewskiej pasji. A skoro nie udawało się go utemperować to jasne było, że jego dalsza przyszłość w tym zespole jest wykluczona. Tym bardziej, że akurat na pozycji numer dwa Wizz mieli kłopot bogactwa. Graczem pierwszopiątkowym spokojnie mógł zostać Jordan Crawford, a rolę jego zmiennika mogli pełnić doświadczeni Maurice Evans i Roger Mason. Stąd pewnie przeświadczenie, że mogą się ot tak pozbyć swojego, bądź co bądź, najlepszego bombardiera.
Obecnie już jako zawodnik Clippers pokazuje, że w razie potrzeby mógłby zostać nawet rezerwowym. Po prostu należałoby odpowiednio do niego podejść, bo jak widać metoda na tłumienie jego zapędów okazała się zgubna. Tego chyba zabrakło Wittmanowi, który w żaden sposób nie potrafił dotrzeć do niepokornego koszykarza. Z drugiej jednak strony ta wymiana była potrzebna już teraz, w przeciwnym razie Young mógłby opuścić klub w lecie jako wolny agent.
Tak więc jak widać ta roszada ma głębsze podstawy niż mogłoby się nam wydawać. Nie dość że Nick trochę olewał swoje obowiązki i delikatnie mówiąc – szkodził swoją postawą drużynie, to jeszcze po sezonie stawał się wolnym graczem i mógł dowolnie dysponować prawami do swojej osoby. Żeby jednak tak całkowicie nie wybielać kierownictwa Czarodziejów – tę wymianę można było przeprowadzić zdecydowanie lepiej. Wystarczyło wcześniej wyszukać chętnych na jego usługi i może udałoby się tym samym wyciągnąć do klubu kogoś lepszego, aniżeli dogorywającą powoli karierę Briana Cooka.
- Kto na plus? Kto na minus?
Zaskoczyli:
Jordan Crawford – Kiedy w zeszłym sezonie ten zawodnik trafił do stolicy w ramach wymiany Kirka Hinricha za Mike’a Bibby’ego wydawało się, że jest to jeden z tych graczy, którzy znajdują się w składach klubów NBA tylko po to by wypełniać luki i są po to byleby tylko zgadzała się liczba zdrowych koszykarzy w rosterze. W Atlancie był postacią trzeciego garnituru i nic nie wskazywało na to, że szybko stanie się jednym z najlepszych graczy Wizards. Jednak już w zeszłych rozgrywkach pokazywał znamiona dużego talentu, w spotkaniach, których brał udział był zawsze w czołówce najlepszych strzelców drużyny – poza tym całkiem dobrze bronił. Jego pech polegał jednak na tym, że za rywala do miejsca w pierwszej piątce miał bodaj najlepszego gracza Wizards w ubiegłorocznej kampanii, czyli Nicka Younga. Ten rok pokazał, że Crawford nie był jednak rewelacją kilkunastu meczów – utrzymywał wysoką formę przez większość sezonu i był dla Czarodziejów tym, kim nigdy nie był Young, a więc sumiennym wykonawcą poleceń trenerów. Sprawiło to, że włodarze Wizz bez żalu pożegnali się z Youngiem by wzmocnić pozycję Jordana. Na dzień dzisiejszy Crawford jest znakiem lepszych czasów dla klubu. Nieźle broni, szybko biega i skutecznie wykańcza kontrataki. Wprawdzie czasem brakuje mu jeszcze rzutu z dystansu, bo jedynym miejscem, z którego grozi rzutem za trzy są rogi boiska, ale to wszystko jest do nadrobienia. Poza tym to gracz ciągle bardzo młody i perspektywiczny.
Trevor Booker – Booker to bardzo rzadki obecnie w lidze przypadek – przyszedł on do National Basketball Association po rozegraniu czterech pełnych sezonów na niezłej uczelni Clemson. I to, że jest to zawodnik zaprawiony w bojach i już całkiem doświadczony, widać na parkiecie. W pewnym sensie nie pasuje on nawet do gry nieopierzonych Wizards. Często bywało tak, że musiał harować na parkiecie za dwóch by maskować głupią grę reszty swoich kolegów z drużyny. To zresztą trzeba mu oddać – poświęcenia i pracy nad sobą mogliby mu pozazdrościć zawodnicy nawet z najlepszych drużyn ligi. Nie oszukujmy się, to nie jest zawodnik wielce utalentowany, któremu wszystko przychodzi z łatwością. Jest natomiast na tyle inteligentny, że doskonale wie, na co może sobie pozwolić i jak ma grać by nie było widać jego wad. Na pewno dobry sezon w wykonaniu tego gracza pokazujący, że może to być na lata solidny zawodnik zadaniowy w NBA.
Bez błysku:
John Wall – O Wallu napisałem już dużo w pierwszym podpunkcie tej analizy. Teraz tak gwoli uzupełnienia dodam, że te rozgrywki w jego wykonaniu były po prostu przeciętne. Nie grał on tak, jak życzyliby sobie tego od niego kibice i wszelkiej maści eksperci. Widać było, że nie wyniósł on ze swojego debiutanckiego sezonu bagażu doświadczeń, który jakoś ukształtowałby go, jako zawodnika. To dosyć dziwne i bardzo niepokojące, bo wszyscy wiemy, jak wiele daje choćby ten jeden rok gry na najwyższym, z możliwych, poziomie. Być może rozgrywający z Kentucky nie jest jeszcze mentalnie przygotowany do gry z tak wielkim obciążeniem, z tak olbrzymią presją na nim ciążącą. To w jakiś sposób wyjaśniałoby, dlaczego nie rozwinął się on tak, jakby wszyscy sobie tego życzyli. Myślę, że bardzo ważny będzie dla niego następny sezon – zapłacił już frycowe i teraz okres ochronny się kończy. Z całą pewnością musi on grać lepiej, bo w przeciwnym razie cierpliwość kierownictwa zespołu może bardzo szybko ulecieć.
Jan Vesely – Szósty numer tegorocznego naboru do NBA póki co nie pokazał nic takiego, co mogłoby wskazywać, że udźwignie grę przeciwko tak znamienitym przeciwnikom. Przyznam szczerze, że moje oczekiwania wobec jego osoby były bardzo duże, bo znam go dobrze z parkietów euroligowych. Tam był prawdziwą gwiazdą, potrafił grać zarówno dalej od kosza, jak i w samym jego sąsiedztwie. Był też jak na warunki europejskie szalenie efektowny – nieraz potrafił przeprowadzić taką akcję, zakończoną spektakularnym dunkiem, że ręce same składały się do oklasków. Jego problemem może być to, że tak naprawdę nie wiadomo, na jakiej pozycji ma on występować. Warunki fizyczne stawiają go gdzieś wśród czwórek, ale sam styl jest bliższy raczej graczowi reprezentującemu niskich skrzydłowych. Teraz pytanie jak z jego rozwojem – czy będzie się wzmacniał fizycznie i kierował ku frontcourtowi, czy będzie pracował nad rzutem i skłoni się ku graniu bliżej obwodu. Na pewno potrzebuje dookreślenia, bo w przeciwnym razie jego kariera na parkietach ligi może być zaskakująco krótka.
Zawiedli:
Rashard Lewis – Tak naprawdę do tej kategorii mógłbym przysposobić co najmniej czterech-pięciu graczy Wizards. Wybiorę jednak dwóch, którzy w mojej opinii najbardziej zawiedli oczekiwania kibiców i trenerów swojego klubu. Jednym z nich oczywiście musi być Lewis. Wiadomo było, że prime-time swojej przygody z NBA były gracz Sonics i Magic ma już zdecydowanie za sobą. Nikt jednak nie wierzył, że jego dołowanie będzie aż tak głębokie. O ile motorykę i dynamikę można stracić, bo to akurat kwestia natury, to jednak zastanawiające jest, gdzie się podział rzut skrzydłowego z Waszyngtonu. Jeszcze całkiem niedawno był to jeden z najlepiej rzucających z dystansu forwardów w całej lidze. Każdy jego kontakt z piłką, gdzieś w okolicach siódmego metra był praktycznie liczony jako pewne punkty. Dzisiaj tak nie jest, 38 % z gry i 29 % za trzy to są statystyki zatrważające i nie ma dla nich żadnego dobrego wytłumaczenia. Fatalna postawa Rasharda doprowadziła w końcu do tego, że Wittman pozbawił go miejsca w składzie i wysłał na przymusowe wakacje. Nic dziwnego – w końcu ta degrengolada w jego wykonaniu to jeden z bardziej spektakularnych upadków gwiazd w ostatnich latach. Te wszystkie zarzuty oznaczają dla niego jedno – w lecie będzie najpoważniejszym kandydatem do amnestii w całej NBA.
Andray Blatche – Drugi z teoretycznie wyjściowych skrzydłowych Czarodziejów i kolejne nieporozumienie. Tak najlepiej można określić rozgrywki w wykonaniu Blatche’a. Gracz ten od zawsze postrzegany był jako truciciel atmosfery i wrzód na zdrowym organizmie zespołu. Do tej pory jednak przynajmniej statystycznie wyglądał naprawdę nieźle. Często bywał najlepszym strzelcem i najlepszym zbierającym swojej ekipy, ta dobra gra w ofensywie sprawiała, że na drugi plan schodziła jego koszmarna defensywa. Teraz wszystko się jednak zmieniło. Blatche nie dawał swojemu teamowi kompletnie nic, rozwalał go od środka i wpływał negatywnie na chemię w zespole. Postanowiono więc najpierw go wytransferować, a kiedy nie znalazł się chętny, to po prostu odsunąć go od drużyny. Pokazuje to, że na 99,9 % również i jego nie zobaczymy w przyszłym sezonie na parkiecie Verizon Center.
Trenerzy:
Flip Saunders – Siedemnaście spotkań, dwa zwycięstwa, to tegoroczny bilans tego doświadczonego trenera. Przegląd wyników z całej jego przygody z Wizards – równie marny, 51 wygranych na 181 meczów. To idealnie podsumowuje czas spędzony przez byłego szkoleniowca Minny i Detroit w stolicy Stanów Zjednoczonych. Zaszkodził on zarówno samemu sobie, jak i tej młodej, niespokojnej drużynie. Po tym fatalnym w skutkach epizodzie z Wizz może być mu bardzo ciężko wrócić na stałe do pracy, do jakiegoś dobrego klubu. Tak samo ciężko będzie się pozbierać samej drużynie Czarodziejów, bo niestety Saunders zostawił po sobie w zespole rozgardiasz i spustoszenie.
Randy Wittman – Bałagan pozostawiony po swoim byłym zwierzchniku miał posprzątać Wittman, jego dotychczasowy asystent. Trener już znany w środowisku, bo wcześniej mający okazję samodzielnie prowadzić ekipy Cleveland i Minnesoty. Jego wyniki jako głównego coacha były jednak do tej pory, subtelnie mówiąc – słabe. Dlatego też wielu nie dowierzało, gdy dowiedziało się o tym, że schedę po Saundersie przejmuje szkoleniowiec – nieudacznik. Nie było chyba aż tak źle, jak wielu to sobie wyobrażało. Rzeczywiście Wittman nieco uprzątnął drużynę i zebrał ją do kupy. Odmienił trochę zawodników, którzy do tej pory grywali mało (Seraphin, Singleton) i zarządził w klubie małą rewolucję. Czy to wystarczy, aby w przyszłym sezonie poprowadzić ekipę ponownie? Wydaje się, że tak.
- Liderzy
Punkty: Wall 16,3 pkt.
Crawford 14,7 pkt.
Nene 14,5 pkt.
Zbiórki: Nene 7,5 zb.
J. Singleton 6,8 zb.
Booker 6,5 zb.
Asysty: Wall 8,0 as.
Crawford 3,0 as.
Mack 2,0 as.
Przechwyty: Wall 1,4 prz.
Bloki: Seraphin 1,3 bl.
Straty: Wall 3,9 str.
- Drużynowo
Punkty zdobywane: 93,6 pkt. (23 miejsce w lidze)
Punkty tracone: 98,4 pkt. (20)
Zbiórki: 41,7 zb. (20)
Asysty: 19,1 as. (27)
Przechwyty: 8,0 prz. (13)
Bloki: 6,3 bl. (2)
Straty: 15,3 str. (24)
Po co tyle pogrubień? Trochę przez to niewygodnie się czyta :)
Wymogi odgórne. ;) Wielu ludzi często narzeka na to, że właśnie nie ma wytłuszczonych tych ważniejszych informacji. To w tak długim tekście mogłoby być nie do przejścia. ;)
Mistrzowski tytuł z Detroit w 2004 roku zdobył Larry Brown, Saunders przyszedł bodajże w sezonie 2005/2006 i osiągnął to samo co w Minny, czyli finał konferencji
Utalentowana ekipa, przydałby się jakiś doświadczony podkoszowy.