Grizzlies jadą na ryby, Clippers grają dalej!

Grizzlies mieli przed tym spotkaniem wszelkie atuty po swojej stronie – zwycięstwo na gorącym terenie w Staples Center, odrobienie dwumeczowej straty i perspektywa zakończenia serii przed własnymi kibicami. Wydawało się więc, że wystarczy postawić przysłowiową 'kropkę nad i’ i po raz drugi z rzędu osiągnąć drugą rundę silnego i wyrównanego Zachodu. Tam czekała już na nich drużyna San Antonio Spurs, którą udało się wyeliminować w poprzednim roku. Chris Paul i spółka pokazali jednak, że mają cojones i nie są przypadkową zbieraniną ludzi. To pozwoliło im na przechylenie szali zwycięstwa na swoją stronę.

Niedźwiadki mogły stać się zaledwie dziewiątą ekipą, której udało się podźwignąć ze stanu 1-3 do końcowego triumfu. Niestety w tym meczu praktycznie wszystko sprzeniewierzyło się przeciwko im i niestety piękna, choć krótka przygoda z Play-Offs a.d. 2012 zakończyła się dla nich z dużym hukiem.

 

Mało kto spodziewał się, że rozbici kontuzjami i perturbacjami wewnątrz drużyny Clipps podejmą rękawicę z rozpędzonymi graczami z Tennessee. Byliśmy jednak świadkami kolejnego spektakularnego zwrotu akcji w tej pasjonującej serii. Pokazało to nam po raz wtóry, że nie ma co bawić się w proroka jeszcze przed rozpoczęciem zmagań. W NBA nic nigdy nie jest pewnikiem, rzeczą absolutnie oczywistą i chyba właśnie między innymi za to wszyscy kochamy koszykówkę zza oceanu.

 

Przyznajmy jednak uczciwie – wczorajsza konfrontacja nie była pięknym zwieńczeniem tego niesamowitego spektaklu stworzonego przez obydwie, nowe siły Konferencji Zachodniej. Od początku meczu gra była wprawdzie bardzo wyrównana, ale jednocześnie bardzo daleka od tego, co chcielibyśmy oglądać. Zamiast wirtuozerii i pokazu niewątpliwej klasy oglądaliśmy sporo starć podkoszowych, toczonych gdzieś na granicy faulu.

 

Punktów od początku było w tym meczu jak na lekarstwo, oba teamy zafundowały nam widowisko złożone z nieskuteczności i prostych błędów. Jako, że obie ekipy grały na podobnie niskim poziomie w ataku to żadnej z nich nie udało się w początkowych fragmentach meczu uzyskać jakiejś wymiernej przewagi, która pozwoliłaby im kontrolować boiskowe wydarzenia.

 

Każde kolejne zapisywane na kontach obydwu klubów punkty przychodziły z ogromnym trudem. Niewątpliwie jednym z powodów była dobra obrona. Wytłumaczenie tej indolencji tylko tym faktem byłoby jednak przekłamaniem z mojej strony. Dużą rolę w tym wszystkim odegrały bowiem inne czynniki, do których zaliczyłbym zmęczenie po sześciu, arcyciężkich potyczkach, a także presję ciążącą na tych młodych zespołach.

 

Wynik pierwszej kwarty na nikim nie zrobił wrażenia i wszyscy kibice dobrego basketu mieli nadzieję, że sytuacja ulegnie zmianie i wreszcie zaczną dziać się tu takie rzeczy, do których nas przyzwyczajono. Druga kwarta miała jednak bardzo podobny przebieg do pierwszej – znów nikt nie odpuszczał nawet na centymetr i zarazem znów były problemy (choć nie tak duże jak w pierwszej odsłonie) ze zdobywaniem koszy.

 

Grę Clippers starał się ciągnąć niezastąpiony CP3, natomiast wśród gospodarzy zdobycze rozkładały się w miarę równomiernie. Punktowali Gasol, Allen i Gay. Z prowadzeniem gry Memphis średnio radzili sobie za to i Conley, i Mayo, co powodowało, że wynik ciągle oscylowal wokół remisu.

 

Trzecia ćwiartka to znów gra na styku. Obie ekipy nie mogły sobie pozwolić na chwilę załamania i słabości, bo wiadomo było, że przeciwnicy tylko na to czekają. Przez cały okres trwania tych dwunastu minut delikatnie przeważali podopieczni Lionela Hollinsa, ale ich 'optyczna przewaga’ nijak miała się do rezultatu. Ten ciągle pokazywał, że nic w tym meczu nie jest jeszcze wiadomo. Jeśli udawało się przeskoczyć gości na różnicę trzech punktów ci od razu zamykali tę ucieczkę i natychmiast dochodzili swoich kontrkandydatów do awansu do Półfinałów Zachodu. Znów nieźle grał Gay, natomiast ciągle wielkie problemy z wejściem na swój poziom mieli pozostali gracze Miśków (może poza Gasolem).

 

Na początku czwartej kwarty nastąpił jednak zwrot akcji, który okazał się kluczowy w tym spotkaniu. Wtedy też grający rezerwowym składem przyjezdni uciekli ekipie z miasta Elvisa na odległość ośmiu punktów. Jak się okazało przewaga ta utrzymywała się do końca regulaminowego czasu. Olbrzymią zasługę w tym aspekcie mieli przede wszystkim skutecznie grający Young, Williams i prawdziwy x-factor wczorajszego meczu – Kenyon Martin.

 

Wśród Grizzlies zawodzili praktycznie wszyscy koszykarze. Jedynie Rudy Gay próbował grać na swoim normalnym, równym poziomie. Co jednak z tego, skoro nikt nie potrafił mu nawet dostarczyć piłki w te miejsca, które ten zawodnik lubi i zazwyczaj bywa z nich skuteczny. Fatalnym w skutkach manewrem okazało się też wpuszczenie Gilberta Arenasa, który przez swoją opieszałość w defensywie pozwolił Youngowi na zdobycie pięciu, niesłychanie ważnych oczek w tej odsłonie.

 

Kompromitująca postawa Mayo, Conleya, nieco tylko lepsza Randolpha, czy Allena spowodowała, że to przyjezdni cieszyli się z końcowego zwycięstwa, które pozwoli im uczestniczyć dalej w tych Play-Offach. Świetnym zagraniem va banque popisał się też Del Negro, który trzymał na parkiecie swoich rezerwowych – ci odpłacili mu się świetną grą i byli niejako architektami tego bezcennego triumfu.

 

Ciekawostki:

 

  • Gracze wchodzący z ławki Clippers rozgromili ich odpowiedników w drużynie Miśków w stosunku 41-11
  • Po trafieniu 11 z 16 rzutów trzypunktowych w pierwszym meczu serii, Grizzlies przez trzy następne mecze u siebie trafili zaledwie 2 z 31 takich prób(!)
  • Niedźwiadki miały szansę na uratowanie się w tym spotkaniu, ale kiedy na zegarze pozostawało 2,26 min. do końca nie uzyskali oni punktów z trzech kolejnych, łatwych posiadań
  • Duet Conley-Mayo w tym meczu grał na zatrważającym procencie z gry. Razem ta dwójka trafiła zaledwie 3 z 24 rzutów
  • Szesnastokrotnie zmieniała się w tym meczu drużyna aktualnie prowadząca
  • Obie drużyny zagrały na kiepskim poziomie celności rzutów z gry – Memphis miało 32,5%, a Clipps 38,5%
  • Los Angeles wygrało m.in. dzięki punktom z pomalowanego. W tym elemencie byli lepsi od swoich rywali w stosunku 36-24

 

Liderzy:

 

Memphis:

 

Punkty: po 19 Gay i Gasol, 9 Randolph

Zbiórki: 12 Randolph, 9 Gay, 7 Mayo

Asysty: 5 Conley, po 2 Gasol i Mayo

Przechwyty: 3 Conley

Bloki: 3 Gasol

 

Clippers:

 

Punkty: 19 Paul, 13 Young, 11 Martin

Zbiórki: 10 Martin, po 9 Paul i Evans

Asysty: 4 Paul, 3 Bledsoe, 2 Foye

Przechwyty: po 2 Paul i Griffin

Bloki: po 2 Martin i Griffin

 

Zawodnik meczu:

 

Kenyon Martin (Clippers) – Może inni widzą większy udział w tym zwycięstwie Chrisa Paula, który wykręcił całkiem niezłe cyferki. Ja jednak uważam, że bez Martina tego sukcesu by po prostu nie było. Wniósł on z ławki to, czego nie da się opisać statystykami – doświadczenie, pewność, czucie gry. To wszystko spowodowało, że to ekipa z Kalifornii mogła cieszyć się z awansu do kolejnej rundy. Ponadto świetnie zagrał w defensywie i co najdziwniejsze – był zaskakująco skuteczny. W tym miejscu zresztą zasługuje na wyróżnienie cały drugi unit ekipy Del Negro – pokazali oni, że każdy z nich może być game-changerem i każdy z nich wniósł sporą cegiełkę do końcowego, bezcennego triumfu.

 

Antybohater(owie) meczu:

 

Mike Conley i O.J. Mayo (Grizzlies) – Tym razem wyjątkowo 'nagroda’ ta ma dwóch odbiorców. Uważam, że jeden i drugi w takim stopniu spartaczyli to, na co cała drużyna sumiennie pracowała przez cały sezon i dwie ostatnie gry w Play-Offs. Żaden z nich nie potrafił odpowiednio rozegrać piłki, dodatkowo obaj pudłowali na potęgę, niejako kompromitując siebie i drużynę. Dla Mayo był to chyba pożegnalny występ w barwach Niedźwiadków i co muszę przyznać z ogromnym żalem – chyba na całe szczęście. To, co wyprawiał ten facet w drugiej części tej rywalizacji (mniej więcej od game 3) wołało o pomstę do nieba i aż dziw bierze, że Hollins w takim meczu tak długo trzymał na boisku takiego nędznika. Conley też jednak zawiódł po całości, od niego oczekuje się nadawania odpowiedniego tempa grze, stopowania zapędów swoich kolegów i przekazywania myśli Hollinsa na wysokość boiska. Wczoraj tego nie było i ten katastrofalny występ rzuca się cieniem na dobrą kampanię z jego strony.