Historia zna wiele przypadków, kiedy to niebywali atleci, wydawałoby się maszyny stworzone do wygrywania i zorientowane jedynie na sukces – odchodzą. I to odchodzą nie tylko ze świata sportu, ale też z tego doczesnego świata. Nie inaczej jest z koszykarzami, którzy również niejednokrotnie tracili ten najcenniejszy dar w postaci życia. Jedni umierali śmiercią, nazwijmy ją naturalną, choć na pewno przedwczesną, inni zaś ginęli w różnego rodzaju wypadkach, a następni schodzili z tego łez padołu niejako na własne życzenie. Będę się starał by ten tekst był jak najbardziej obiektywny i chcę by stanowił pewnego rodzaju kompilację tego, co spotykało świat basketu w tej akurat kwestii. Nie ukrywam jednak, że z pewnymi ‘bohaterami’ artykułu utożsamiam się bardziej niż z innymi.
Średnio raz w roku światem sportu wstrząsa informacja o tragedii związanej z jakimś bohaterem mas. Zmieniają się tylko dyscypliny, których herosi zamieniają ten świat na inny, podobno lepszy. Gdyby spojrzeć tylko w historię najnowszą to możemy z łatwością dojść do wniosku, że liczba odchodzących corocznie sportowców jest zatrważająca. Przecież całkiem niedawno żegnaliśmy, chociażby żużlowca Lee Richardsona, czy skoczka narciarskiego Pavla Karelina. Dla przypomnienia obydwaj zginęli w wypadkach – Richardson podczas meczu PGE Marmy Rzeszów ze Spartą Wrocław, a Karelin na jednej z rosyjskich szos.
Oczywiście najwięcej zgonów notuje się wśród piłkarzy, ale to raczej nikogo nie powinno dziwić – ten sport uprawia po prostu najwięcej ludzi na naszym globie. Zaskakuje jednak coś zupełnie innego, mianowicie to, że akurat uprawiający tę dyscyplinę dużo częściej tracą życie na boisku, w czasie meczów, czy treningów niż w różnego rodzaju katastrofach. I o ile można zrozumieć ten niepokojący ‘trend’ gdzieś w krajach egzotycznych, gdzie opieka medyczna, delikatnie mówiąc, kuleje, to jednak naprawdę bardzo ciężko uwierzyć w to, że takie historie mają miejsce w La Liga, Serie A, czy Premiership.
Wrócę jednak do meritum sprawy, a więc kwestii koszykarzy, którzy zbyt szybko opuścili swoich kibiców i którzy nie zagrają już w swoją ukochaną dyscyplinę nigdy więcej.
Pierwszym przypadkiem śmierci czynnego koszykarza był gracz New York Nets, drużyny grającej ówcześnie w ABA, Wendell Ladner. Ladner był solidnym obwodowym, który dwukrotnie dostąpił zaszczytu gry w Meczach Gwiazd. Gracz ten zginął w katastrofie lotniczej w pobliżu Nowego Jorku. Co ciekawe Ladnera zidentyfikowano dopiero po tym, kiedy zauważono na jego palcu mistrzowski pierścień jego Netsów. Po tym, bezprecedensowym jak na ówczesne czasy, wydarzeniu włodarze ‘Siatek’ zastrzegły numer, z którym grał ten zawodnik. Wprawdzie jego koszulka nie zawisła pod kopułą hali, a później Rick Mahorn otrzymał ‘czwórkę’, z którą grał Ladner. Ten ruch nie został najlepiej przyjęty przez kibiców ligi i po dziś dzień stanowi przykład, jak nie wolno postępować w takich sytuacjach.
Kolejnym wypadkiem, który wstrząsnął ligą była śmierć Terry’ego Furlowa – koszykarza Utah Jazz. Stało się to pięć lat po pierwszym, tego rodzaju zdarzeniu dla NBA, czyli w roku 1980. Gracz Jazzmanów był całkiem obiecującym rzucającym obrońcą, który z roku na rok czynił spore postępy. Dowodem na to może być fakt, że jego zgon nastąpił tuż, po najlepszym w jego karierze sezonie. Wydawało się, że wreszcie odnalazł swoje miejsce w National Basketball Association. Niestety, dla niego i dla nas, jego krótkie życie znalazło swoją metę na drodze stanowej w Ohio.
Odrębnym przypadkiem wśród wszystkich, zarówno wcześniejszych, jak i późniejszych przypadków ‘zejść’ z tego świata jest historia Lena Biasa. Historia, która jest idealnym materiałem na hollywoodzki, oscarowy film. Aż dziw bierze, że nikt ze specjalistów od marketingu nie starał się zainwestować w scenariusz oparty na legendzie tego sportowca. Znając tendencję Amerykanów do filmowania biografii ludzi, którzy pomimo swojego talentu nie potrafili odnaleźć się w tym świecie i skutecznie walczyć sobie z presją dodatkowo potęguje moje zaskoczenie.
Wracając jednak do samego aspektu sportowego kariery Biasa, to z całą pewnością można zgodzić się z tym, co mówią o nim amerykańscy spece traktujący o koszykówce. Chodzi mi tu głównie o słowa traktujące o tym, że gwiazdor uczelni Maryland jest aż do teraz największym ‘geniuszem’, który nigdy nie postawił swojej nogi na zawodowych parkietach.
Zachowując wszelkie proporcje można stwierdzić, że gracz ten, wybrany w drafcie przez samego Reda Auerbacha był w owym czasie postacią przypominającą kształtem LeBrona Jamesa. Lenny tak samo jak LBJ dość szybko związał się umową z wielkim, obuwniczym koncernem, za jakiego wtedy uchodził Reebok, podpisał ogromny kontrakt i… No właśnie i skończyło się to dramatycznie, nie tylko dla niego, ale dla całego świata basketu. Niestety w dwa dni po ceremonii draftu skrzydłowy z Maryland wybrał się z kolegami z drużyny (i nie tylko) na imprezę, na której miano świętować okoliczność narodzin nowej gwiazdy NBA. Podczas tego wypadu Lenny przesadził jednak z używkami, konkretnie z kokainą, co doprowadziło do poważnych komplikacji z sercem. Narząd ten nie wytrzymał takiej dawki narkotyków, co doprowadziło do arytmii, a później niestety wiecznego snu.
Nick Vanos to postać, którą kojarzy zapewne tylko garstka enbiejowych freaków, którzy ze skwapliwością odnotowują obecność każdego gracza w tej lidze. Spędził on na parkietach National Basketball Association zaledwie dwa sezony, podczas których niczym specjalnym się nie wyróżnił. Był raczej zadaniowcem wchodzącym na chwilę by zebrać parę piłek, rozepchnąć się kilka razy w okolicach trumny i ewentualnie dołożyć kilka punktów. Pomimo to jego historia zakończyła się zdecydowanie zbyt prędko, bo już niedługo po swoich dwudziestych czwartych urodzinach, kiedy to zginął wraz z narzeczoną w katastrofie lotniczej. Co interesujące Vamos skończył tę samą uczelnię, co późniejsza gwiazda Słońc, w których barwach przyszło mu występować, czyli Steve Nash.
Dwa lata po Vanosie, a trzy po Biasie, a więc w 1989 r. ligą wstrząsnęło kolejne tragiczne doniesienie. Tym razem chodziło o skrzydłowego Sacramento Kings Ricky’ego Berryego. Zawodnik, który świetnie wkomponował się do ekipy Królów i był jedną z jej nadziei na przyszłość nagle targnął się na własne życie. Co było dodatkowo dojmujące wcześniej ten koszykarz nie zdradzał żadnych oznak tego, że nie radzi sobie z własnym życiem. Wprawdzie w szatni uważany był za raczej cichego i skrytego, to jednak przecież nie mógł być powód, dla którego świetnie zapowiadający się Berry podjął tak niezrozumiałą decyzję. Media, które dość obszernie zajęły się tą sytuacją donosiły, że motywem do samobójstwa dla Ricky’ego miała być kłótnia z żoną. To pokazuje jak ważne dla zawodowego sportowca jest wsparcie najbliższych, a w tym przypadku właściwie jej brak.
Śmierć Lenny’ego Biasa, chroniczne urazy Larry’ego Birda, a później Reggie Lewis i jego problemy. Ta trójka pokazuje zawiłość losów Boston Celtics na przełomie dekad 1980/90. Kiedy wydawało się, że Boston wreszcie wychodzi na prostą i wszystko zaczyna się dla nich układać klubem wstrząsnęła kolejna przykra informacja. Wydawało się, że Reggie jest idealnym materiałem na Celta. Doskonały defensor, umiejący zdobywać punkty w różnoraki sposób, poświęcający się dla drużyny. Filozofia Reda Auerbacha w jego przypadku miała świetne zastosowanie.
Jak to jednak często w takich przypadkach bywa, presja ze strony kibiców zakochanych w koszykówce, przyzwyczajonych do sukcesów sprawiła, że Lewis zaczął się gubić. Doprowadziło to do rozpoczęcia jego przygody z kokainą (jak w przypadku Biasa), to w połączeniu z jego problemami kardiologicznymi równało się nadchodzącej tragedii.
Pierwsze symptomy dolegliwości sercowych rozpoczęły się wraz z omdleniem koszykarza, podczas meczu Play-Offów z Charlotte Hornets. Ten omen nie zadziałał jednak na wyobraźnię samego zawodnika i ludzi go otaczających. Zlekceważenie objawów sprawiło, że Lewis zmarł, w czasie przygotowań do nowego sezonu. Za główny powód uznano wspomniane już schorzenie serca, podczas autopsji przeprowadzanej przez lekarzy okazało się jednak, że nie był to jedyny czynnik. Na jaw wyszły bowiem kłopoty z uzależnieniem od kokainy.
Boston przeżył więc kolejną bolesną stratę. W uznaniu zasług dla Reggie’go jego numer zastrzeżono, a koszulkę zawieszono pod kopułą hali. Był to jeden z zaledwie dwóch przypadków, kiedy Celtowie postanowili w ten sposób uhonorować swojego gracza, który nie zdobył z drużyną mistrzostwa ligi (drugim był Ed Macauley).
Po dziś dzień za jedną z największych katastrof powiązanych z graczem ligi zawodowej jest ta, w której brał udział Drazen Petrović. Człowiek legenda dla wielu europejskich koszykarzy próbujących dostać się na parkiety organizacji kierowanej przez Davida Sterna. Chorwat jest bohaterem nie tylko ze względu na swoje osiągnięcia sportowe, które robią szczególne wrażenie, jeśli weźmiemy pod uwagę jeszcze występy międzynarodowe.
Petrović nigdy bowiem nie sprzeniewierzył się ideałom, bardzo bliskim bałkańskim wzorom zachowania. Przez całą karierę niezwykle ważna była dla niego reprezentacja, na początku ta spod znaku Jugosławii, a później już wolnej Chorwacji. Zresztą jego śmierć jest w tym przypadku bardzo symboliczna, o czym napiszę w kolejnym akapicie.
Co bardzo ważne i o czym po prostu wypada wspomnieć jest to, jak dużo temu zawodnikowi zawdzięczają Europejczycy ruszający na podbój Stanów Zjednoczonych. Wcześniej nie było to tak powszechne jak w dzisiejszych czasach i historie właśnie Drazena, czy choćby jego wielkiego przyjaciela Vlade Divaca (sławny dokument przygotowany przez stację ESPN) zdecydowanie otworzyły drogę za ocean innym, zdolnym Europejczykom.
Sama kariera wielkiej gwiazdy Nets nie była jednak usłana różami. Przynajmniej ta, która nas najbardziej interesuje, czyli jej rozdział amerykański. Pomimo tego, że Petrovic był zdecydowanie najbardziej wyróżniającym się graczem, przeciętnych wówczas ‘Siatek’ to nie był darzony należytą estymą. Spowodowało to u niego chęć rozstania się z NBA i ponowne przenosiny do Europy, gdzie czekały już na niego oferty z Panathinaikosu i Olympiakosu. Według wielu źródeł Drazen był już ‘po słowie’ z prezydentem PAO.
Wracając jednak do dnia tragedii i jej symboliki – koszykarz zginął, podczas swojej wyprawy do Polski, gdzie jego Chorwacja grała rundę eliminacyjną do Eurobasketu. Można więc powiedzieć, że tak jak przez lata cierpiała jego ojczyzna, tak cierpiał i on. Chorwaci, którzy tożsamość narodową mają niejako zakodowaną w genach, właśnie choćby przez te lata bycia pod czyimś sztandarem. Dlatego też śmierć tego gracza jest odbierana przez cały naród jako pewne sacrum, z którym nie ma co dyskutować. Po tym wypadku kraj pogrążył się jednak w żałobie i jeśli dzisiaj spytasz Chorwata – ‘dlaczego wasza reprezentacja nie gra tak jak kiedyś?’, to nie zdziw się, jeśli otrzymasz odpowiedź: ‘nie możemy się otrząsnąć po śmierci Drazena’.
To tyle o czasach dawnych, żeby was nie zanudzić nie będę dopisywał faktów najnowszych, a poświęcę temu osobny artykuł. Dołączę jeszcze parę ciekawych życiorysów i przykrych wypadków graczy europejskich.
bardzo ciekawe wspomnienie jednego z moich ulubionych graczy. brawo Kamil
elegancki artykuł
ja bym wspomnial o marku sobczynski z polskich graczy
Dzięki Mate za przypomnienie. Wspomnę o nim jutro, bo to przecież były Mistrz Polski, a i wtedy w Tarnowie mieli fajny zespół.
Świetny artykuł, brawo!
Pamiętam jak jako 7-8 letni dzieciak czytałem wzmiankę o śmierci Len`a Bias`a w Świecie Młodych (chyba) i jak dziś pamiętam zdjęcie Bo Kimble`a w czarnych okularach stojącego nad grobem. To była pierwsza informacja związana z NBA z jaką zetknąłem się w swoim życiu, choć świadome zainteresowanie NBA przyszło 2-3 lata później wraz z pierwszymi meczami oglądanymi na TV sat u rodziny. Kilka lat później informacja o śmierci R. Lewisa, dalej Drazen, z ostatnich kilku lat Malik Sealy, Jason Collier, Eddie Griffin. Nie wspominając już o bardzo długiej liście młodych chłopaków z NCAA, gdzieś kiedyś widziałem taką listę – jest przerażająca jeśli chodzi o ilość i powody śmierci…