Autor: Marek Jaworski
Każdy patrząc wokół, analizując swoje życiowe doświadczenia(mniejsze lub większe), czy też przyglądając się zachowaniu innych osób, dochodzi do wniosku, że pojęcia wierności i przynależności bez względu na aspekty finansowe, czy jakiekolwiek materialne korzyści, są „gatunkiem” zagrożonym. Ba, można stwierdzić, że jest już w zaawansowanej fazie wymarcia.
Jednak od każdej reguły jest wyjątek. Zdarzają się ludzie, dla których poczucie lokalnego patriotyzmu jest ważniejsze od tłustych kontraktów, luksusowych domów i życia w centrum showbiznes’owej uwagi. Dobrze, że owym wyjątkiem jest Derrick Rose, materiał na supergwiazdę na przestrzeni kilku najbliższych lat, to będzie on realizował swoje cele w Windy City, do którego nie ukrywa swojego niezwykłego przywiązania.
Rose urodził się 4 października 1988 właśnie w Chicago. Gdy wiódł jeszcze słodkie dzieciństwo, zyskał przydomek „Pooh”, który został mu do dziś. Autorką owej ksywki była jego babcia, która twierdziła, że jej ukochany wnusio niesamowicie przypomina Misia Puchatka. Zgadzacie się z nią?
Derrick zamieszkiwał tereny południowo-zachodniego Chicago, zwane również jako Englewood. Już w szkole podstawowej, gdy uczęszczał do „Beasly Academic Center”, zauważono u niego niespotykane, jak na jego wiek, umiejętności i z miejsca przepowiedziano świetlaną przyszłość na parkietach koszykówki.
Im dalej D-Rose podążał w edukacji, tym coraz mocniej rozświetlał jako koszykarz. Najpierw grając w liceum „Simeon Career Academy”, zgarnął dwa mistrzostwa stanowe. Zaowocowało to później grą w Jordan Brand i McDonald’s All-American, czyli meczem gwiazd dla koszykarzy w licealnym przedziale wiekowym.
Nadszedł czas College’u, gdzie Rose w barwach zespołu uniwersyteckiego z Memphis (jego jedyny sezon na tym poziomie rozgrywek) poprowadził swoją drużynę aż do finału rozgrywek, gdzie musiał pogodzić się z utratą miejsca nr. 1 na rzecz Uniwersytetu z Kansas.
I wtedy się zaczęło. Draft 2008. Nadzieje kibiców Bulls, którzy po erze Jordana musieli przyjmować na siebie żenujące wyniki własnej drużyny, znów zyskali nadzieje na „lepsze jutro”-przebudowę swojego ukochanego klubu, która miała się odbyć wokół zawodnika wybranego z numerem 1 w drafcie.
Tak się stało, do teraz jesteśmy świadkami łapania przez Byki drugiego oddechu.
Czy sytuacja Rose’a czegoś bliźniaczo Wam nie przypomina? Mi tak. LeBron James. Mówi wam coś ten gracz? Również okrzyknięty rewelacją, wybrany przez Cavs z numerem 1 w drafcie. Rozpoczęto proces zmiany składu, stylu gry-wszystkiego. Zyskała organizacja, zyskali kibice, zyskała drużyna. Wszyscy byli zadowoleni. Do czasu.
LeBron, sfrustrowany brakiem pierścienia (nie bez kozery zasłużył sobie na przydomek „King without a ring”) postanowił przenieść się do Miami Heat, by razem z Boshem i Wade’m stworzyć BIG3. Przy okazji zrobił z tego chyba największy kabaret wakacji 2010.
Czy kibicom Byków, grozi powtórka z rozrywki? Skądże znowu! Rose nie od dzisiaj powtarza, że Chicago jest jego miastem i nigdzie się nie przeniesie. Zresztą, czemu się dziwić? W Windy City stawiał pierwsze kroki, zarówno jako człowiek, jak i koszykarz. Jest ulubieńcem publiczności, utożsamia się ze swoją „małą ojczyzną”, dokonując wielkich czynów nie tylko na boisku.
Zdaje mi się, że wielu z sympatyków Bulls nie zdaje sobie sprawy, jakie mamy wszyscy szczęście. Mieć w swoich szeregach gwiazdora, który walczy nie tylko dla pieniędzy (Nie oszukujmy się, pieniądze są ważne dla każdego, w mniejszym bądź większym stopniu), ale pragnie reprezentować godnie swoje miasto, ludzi w nim mieszkających. Pragnie, aby w Chi-Town na nowo zawitały sukcesy. Być spokojnym o przedłużenie kontraktu na kolejne lata, o brak „fochów” i dąsów. Takiego spokoju jak my, nie ma chyba nikt, poza kibicami Lakers.
Zwróćcie uwagę nie tylko na tatuaż na ramieniu, który tyczy się ksywki, o której wspomniałem na początku. Przyjrzyjcie się nadgarstkowi Derricka. „Skrawek” miasta, górująca nad nim piłka do koszykówki i napis „Sweet Home Chicago”. Tradycji nie można kupić. To jest jedna z tych rzeczy, z których jestem dumny, mówiąc, że kibicuje Bulls, a moim ulubionym graczem jest Derrick Rose.
Rozwaga, obiektywne patrzenie na własną osobę, wiara w siebie, chęć bycia najlepszym, głód sukcesu, a do tego WIERNOŚĆ. Czego chcieć więcej? Myślę, drodzy Panie i Panowie, że na naszych oczach piszę historia, której nie miałaby miejsca, gdyby nie młody, poczciwy chłopak z Illinois.
Dziś MVP sezonu zasadniczego z 2010 roku, obchodzi swoje 24. urodziny. Czego możemy mu życzyć w ten wyjątkowy dla niego dzień? Oczywiście – powrotu do zdrowia i wysokiej formy. Happy Birthday Derrick!!
Na więcej z serii Bulls eye i informacje o drużynie z Chicago zapraszamy na Byki.bloog
Świetny artykuł, ale czy przypadkiem Rose nie kończy dzisiaj 24 lata, a nie 23?
D-Rose obchodzi dzisiaj 24 urodziny ;) pozdrawiam