Nareszcie wystartował! Inaugurację sezonu 2012-13 mamy już za sobą. Na pierwszy ogień poszły ekipy Miami Heat i Boston Celtics. Pewnie jak każdy z Was nie mogłem się doczekać startu rozgrywek. Oglądając wczorajszej nocy pierwszy mecz skupiłem swoją uwagę na jednym zawodniku, który otrzymał chyba swoją ostatnią szansę w karierze, aby osiągnąć w NBA coś więcej niż tylko indywidualne sukcesy. Moją szczególną uwagę przykuł Rashard Lewis.
Na pierwszy rzut oka świetny mecz. Widowiskowe akcję LeBrona Jamesa, Dwayne Wade’a czy Rajona Rondo. Twarda rywalizacja na parkiecie od początku, pomimo że to dopiero pierwszy mecz sezonu. W końcu to rywalizacja Celtics – Heat, więc nie ma co się dziwić. Oni mają swoje rachunki do wyrównania.
Nagle dostrzegam na parkiecie Rasharda Lewisa wraz Rayem Allenem. Przypominają mi się wczesne lata pierwszej dekady XXI wieku, kiedy ta dwójka stanowiła o silę Seattle Supersonics. Ponaddźwiękowców już dawno w lidze nie ma, a losy obydwu graczy potoczyły się zgoła odmiennie.
Lewis trafił do NBA w 1998 roku w drugiej rundzie draftu. Nie miał łatwej drogi do udanej kariery. Daleki wybór w drafcie, mało udane pierwsze dwa sezony, Supersonics w przebudowie. Wszystko to sprzyjało wymianie przeciętnego gracza, który mógłby popaść w zwykłą szarzyznę NBA.
W Seattle jednak trochę na koszykówce się znali (chociaż zaraz przywołacie tutaj Jima McIlvaine’a) i Lewis pozostał w mieście Boeniga, gdzie kontynuował swoją karierę. Jego talent wystrzelił w trzecim sezonie gry na parkietach NBA. W tym samym sezonie podpisał nowy kontrakt i jego zarobki wzrosły z 300 tyś dolarów za rok do 3 milionów dolarów za rok. Trzeba przyznać, że różnica spora, ale przełożyło się to na formę zawodnika. Jego średnie punktowe wzrosły niemal dwukrotnie. Rosły zresztą regularnie z sezonu na sezon. Zespół prowadzony przez Nate McMilana powoli zaczynał nawiązywać do Sonics, których kojarzymy z lat 90-tych. W lutym 2003 roku do zespołu zamiast Gary Paytona trafił Ray Allen. Właśnie ta dwójka miała teraz nadawać nową jakość drużynie ze stanu Waszyngton. Tutaj zatrzymajmy się na chwile …
Ten okres to zdecydowanie najlepsze chwile kariery Lewisa. Wzorowy rozwój, prawdziwy amerykański sen. Od zera do bohatera. Imponujący progres przypominający w pewnym sensie rozwój Tracy McGrady’ego. Rashard jest niezwykle ważną postacią w zespole. Jego średnie punktowe sięgają niemal 20 pkt (rosnąc z każdym kolejnym sezonem). Pod względem sportowym i finansowym gracz nie może narzekać.
Zespół jednak nie awansuje co rok do Play-off i po pewnym czasie włodarze decydują się pozbyć Lewisa. W 2007 roku zostaje oddany do Orlando Magic otrzymując z Florydy odległe picki z draftu. Oddają go zatem za bezcen wobec przebudowy zespołu, którego nowym liderem ma zostać wybrany przez Seattle w drafcie niejaki Kevin Durant.
Dla Lewisa taka zmiana nie była niczym złym. Trafił do mocniejszej drużyny, gdzie u boku Dwighta Howarda czy Jameera Nelsona otrzymał realną szansę na zdobycie mistrzostwa NBA. Kariera Lewisa zatem nabrała nowych barw, a sam gracz zyskał nowe możliwości.
W drugim sezonie występów w trykocie Magików Rashard Lewis pierwszy raz w ma okazję gry w finałach NBA. Jego zespół jednak dość łatwo ulega Los Angeles Lakers ( w stosunku 1:4). Tutaj zatrzymujemy się po raz kolejny bowiem tutaj dochodzimy do szczytowego momentu jego kariery. Oczywiście pod względem sportowym …
W kolejnych latach Magic nie osiągają już takich wyników. Eksperci mają wiele zastrzeżeń do Lewisa, jego skuteczność i dobry rzut za 3 zaczynają coraz częściej zawodzić, a jego kontrakt z każdym kolejnym rokiem rośnie do sum bliskich 20 milionów dolarów rocznie …
W grudniu 2010 trafia do Washington Wizards w zamian za Gilberta Arenasa. Transfer ten jest początkiem drugiego życia Rasharda Lewisa w NBA. Do tej pory przeszedł drogę ze zdolnego zawodnika do gracza formatu all-star. W stolicy Stanów zjednoczonych zyskał miano najbardziej przepłaconego gracza …
Przez dwa lata występów w barwach „Czarodziejów” zagrał łącznie w 60 meczach, średnio zdobywał 11,8 pkt na mecz i zarobił ponad 40 milionów dolarów. Dołączył tym samym do Mitcha Richmonda, który w jeszcze w Bullets zgarniał spore wynagrodzenie tyjąc z sezonu na sezon i prezentując przeciętną dyspozycję. W taki właśnie sposób Richmond zyskał przydomek „Mitch The Rich”.
Wróćmy jednak do Lewisa. Jego kariera chyliła się ku upadkowi. Grał coraz słabiej. Nękały go kontuzję. W niczym nie przypominał gracza z występów w Seattle SuperSonics. Zarabiał natomiast tyle, że powinien być już ustawionym człowiekiem do końca życia, ale czy zaspokoił swoje ambicję sportowe? Ba, czy w ogóle jeszcze takie posiada …
Kiedy już się wydawało, że jego żywot w NBA dobiegł końca okazało się, że chce jeszcze coś osiągnąć. Chce zdobyć mistrzowski pierścień. Co jak co, ale najłatwiej to zrobić w ekipie pełnej gwiazd, która będzie broniła tytułu. W Miami otrzymał kontrakt minimum dla weteranów. Dostał jednak pomocną dłoń od Pata Rileya, aby zdobyć coś o czym marzy każdy zawodowy koszykarz. Podążył tą samą drogą, którą kiedyś wybrali Karl Malone (jemu jedynemu się to nie udało), Gary Payton, Glen Rice, czy też wspomniany wcześniej Mitch Richmond. Wszyscy oni pragnęli zwieńczyć swoją karierę spektakularnym sukcesem. Innymi słowy przejść do historii koszykówki jako wygrany, a nie człowiek z łatką przepłaconego gracza.
Widząc wczorajszej nocy na parkiecie Rasharda Lewisa w koszulce Heat pomyślałem sobie „facet otrzymał trzecie życie w NBA.” W zespole z Miami nie będzie gwiazdą, swoje najlepsze lata ma za sobą i młodszy już nie będzie. Nie ma także gwarancji, że mistrzostwo zdobędzie. Ma jednak kolejną szanse od losu i wszystko w jego rękach …
W meczu przeciw Bostonowi Lewis zdobył 10 pkt trafiając 4 rzuty na 5 prób ( w tym 1 na 2 w rzutach za 3 pkt). Zaliczył też 5 zbiórek, a jego drużyna wygrała 120-107.
Dobry artykuł, widzę że enbiej ruszyło z kopyta , high 5 za wszystko co wrzucacie :)
Richmond grał w Waszyngtonie od 1998 roku jak klub nosił już nazwę Wizards.
świetny artykuł, oby tak dalej ; )