Jednak jeszcze bez Mike’a D’Antoniego na ławce rozpoczęli mecz z Houston Rockets koszykarze Los Angeles Lakers. Nie przeszkodziło im to w zaprezentowaniu efektownej gry i wygranej 119-108. 18. triple-double w karierze zanotował Kobe Bryant.
Drużyna | Bilans | I kw. | II kw. | III kw. | IV kw. | Wynik |
Houston Rockets | 4-6 | 29 | 31 | 27 | 21 | 108 |
Los Angeles Lakers | 5-5 | 40 | 28 | 30 | 21 | 119 |
Zapowiadany przed meczem debiut Mike’a D’Antoniego na ławce trenerskiej Lakers nie doszedł do skutku, a powodem był ciągle nie najlepszy stan zdrowia 61-letniego szkoleniowca, który po operacji kolana ciągle porusza się o kulach, co mocno utrudnia, a właściwie uniemożliwia prowadzenie drużyny.
Zawodnicy z Los Angeles chyba jednak mocno wzięli sobie do serca taktyczne upodobania nowego trenera i w drugim kolejnym spotkaniu zagrali niezwykle ofensywnie, tym razem rzucając 119 punktów Rockets, po 114 Suns w piątek. Momentami, gra Lakers mogła się naprawdę podobać, ale głównie ze względu na efektowność i efektywność pod koszem przeciwnika. Znacznie gorzej było w defensywą, a w sumie 210 straconych punktów z Suns i Rockets nie może napawać optymizmem fanów z LA.
Biegających przy każdej nadarzającej się okazji do kontrataku Lakers świetnie prowadził Kobe Bryant, który już po pierwszej kwarcie, w której gospodarze rzucili 40 punktów, miał na swoim koncie 11 punktów, 7 zbiórek i 5 asyst. W całym meczu zanotował 18. triple-double w karierze – 22 punkty, 11 zbiórek, 11 asyst i 3 przechwyty.
Lakers właściwie przez cały mecz nie spuszczali z tonu, do przerwy rzucając 68 punktów ze skutecznością 67.4% z gry. Obie drużyny w dwie pierwsze kwarty zdobyły w sumie 27 punktów z szybkiego ataku oraz 78 z pomalowanego, a Rockets trzymali się w grze głównie dzięki Jamesa Hardena (20 pkt, 7 ast, 7-18 z gry) i Chandlera Parsonsa (24 pkt, 4-5 za trzy), którzy do przerwy rzucili 26 z 60 punktów dla swojego zespołu.
Tradycyjnym już problemem Lakers okazało się wejście na parkiet rezerwowych, którzy nie radzili sobie z utrzymaniem wypracowanej przewagi. W przekroju całego spotkania należałoby jednak pochwalić standardowo – za waleczność – Jordana Hilla (8 pkt, 5 zb) oraz Chrisa Duhona, który dostał najwięcej w tym sezonie, bo aż 20 minut i bardzo dobrze wpasował się w konwencję szybkich ataków. Rezerwowy rozgrywający trafił dwie trójki, przechwycił dwie piłki i zaliczył dwie asysty, a D’Antoni z czasem może przesunąć go w rotacji przez Dariusa Morrisa. Drugoroczniak co prawda rozegrał najlepszy mecz w karierze (12 pkt, 5 ast, 2 prz, 2 zb), dobrze biegał do kontr, ale w wielu sytuacjach popełnia jeszcze głupie błędy.
Oglądając to spotkanie, nie miałem nawet chwili zawahania co do wygranej Lakers. Rockets próbowali zmniejszać straty, ale nie byli w stanie przeciwstawić się tak różnorodnej ofensywie przeciwników. Jeśli do szybkiego ataku nie pobiegł akurat Metta World Peace (15 pkt, 5-8 z gry), to piłka trafiła do dominującego Dwighta Howarda, którego powstrzymywać starali się Omer Asik i Cole Aldrich, ale w obu przypadkach nie potrafili tego zrobić. Howard miał 28 punktów, 13 zbiórek i 3 bloki, a mecz z Rockets był jego najlepszym w tym sezonie. To właśnie po jego wsadzie w szybkim ataku, Lakers objęli najwyższe prowadzenie w meczu (106-87), a kibice w Staples Center oszaleli, widząc być może zalążek tworzącego się „Showtime”.
Wynik spotkania rozstrzygnął się jednak jeszcze wcześniej, bo już w trzeciej kwarcie, kiedy Lakers zanotowali run 12-0, Pau Gasol (17 pkt, 5 zb, 3 ast) rzucił swój 15 000 punkt w karierze i Rockets przegrywali już 69-85.
Lakers w całym meczu zdobyli 60 punktów z pomalowanego, 23 z szybkiego ataku oraz 22 po stratach Rockets. Mike’a D’Antoniego niepokoić może na pewno 11 oddanych zbiórek pod własnym koszem, bo każda taka strata oznacza mniej możliwości rozpoczęcia szybkiego ataku. Co ważne – Lakers trafili 9 z 20 rzutów za trzy, skutecznie rozciągając defensywę rywali, robiąc miejsce pod koszem.
Kobe zaliczył triple-double, ale chyba nie to jest najważniejsze. Widać było, że powróciła u niego radość z gry, chęć wywalczenia każdej piłki, ośmieszania rywali. A co oznacza dla Lakers taki „Black mamba” chyba nie muszę pisać…
Kobesław…prawdziwy geniusz.