Bobcats wygrywają po raz szósty

                                               

Po zwycięstwie 98-97 nad Toronto Raptors Charlotte Bobcats wygrywają po raz szósty w sezonie, po raz drugi z rzędu, po raz piąty w ostatnich sześciu spotkaniach i zajmują czwarte miejsce w tabeli Konferencji Wschodniej. Jest dobrze w drużynie z Północnej Karoliny, choć jeszcze nie tak dawno nic tego nie zapowiadało…

Jest 17 marca 2012 roku. W najlepszej zawodowej lidze na świecie rozgrywanych jest 8 spotkań. Jrue Holiday z Phialephii 76ers w meczu z Chcicago Bulls rzuca tego wieczoru 30 punktów. 14 asyst rozdaje Goran Dragic w spotkaniu Houston Rockets – Los Angeles Clippers. Derrick Favors z Utah Jazz notuje świetne double-double (23 punkty, 17 zbiórek) przeciwko Golden state Warriors. W Nowym Jorku dalej trwa Linsanity.

Tego dnia rozgrywane było jednak jeszcze jedno istotne spotkanie. Niewiele osób je pewnie oglądało. Ja na pewno nie i podejrzewam, że nikt o nim już nie pamięta. Przypomniałem je sobie dzisiaj. Wtedy w pojedynku z Toronto Raptors 7 zwycięstwo w sezonie odnieśli Charlotte Bobcats. Potem przegrali 23 mecze z rzędu i zostali najgorszą drużyna w historii NBA.

I wtedy gdzieś tam, wśród trybun na parkiet spoglądał Michael Jordan i w głowie kołatała mu się myśl „Pora na zmiany”.

Te przyszły szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, choć na początku wiele wskazywało na to, że wszystko zostanie po staremu, a pech dalej nie opuszczał drużyny z Północnej Karoliny. Mieli największe szanse na wylosowanie numeru 1 i co za tym idzie przechwycenie w drafcie największego talentu z tej klasy – Anthony’ego Davisa, ale nawet to im się nie udało.

Zamiast tego zostali z numerem 2 i stali przed ciężkim wyborem, na kogo postawić. Na Michaela Kidda-Gilchrista, Bradley’a Beala czy Thomasa Robinsona. Eksperci byli zgodni. Kogo nie wybiorą, nie będzie to talent na miarę tego, jakim dysponuje Davis. Jeszcze tego samego dnia z rożnych stron padały głosy, czy aby Bobcats nie mogą zrobić coś więcej z tak wysokim numerem. Mówiło się o wymianie picków z Cavaliers, plotkowano o wymianach, w którym kartą przetargową miał być właśnie drugi numer Rysiów. Ostatecznie nic z tego nie wyszło i do Bobcats powędrował MKG. I nawet wtedy dyskutowano, czy zespół Jego Powietrznej Wysokości dokonał właściwego wyboru.

Potem przyszło lato. Na trenera zatrudniono Mike’a Dunlapa, co wszyscy uznali za dużą niespodziankę, bowiem nowy head cocach nigdy nie prowadził zespołu w NBA. Był tylko asystentem w Denver Nuggets w latach 2006-08. Do trzonu zespołu, który mieli tworzyć Kemba Walker, MKG, Bismack Biyombo i Byron Mullens doszli nowi zawodnicy, m.in. Ben Gordon, Ramon Sessions czy też Brandan Haywood. I wszyscy czekali na początek sezonu.

Czy wygrają więcej niż 7 spotkań? Czy zajmą ostatnie miejsce na Wschodzie? Czy będą najgorsi w lidze? Na te pytania starali się odpowiadać koszykarscy eksperci. Nikt jednak nie spodziewał się, że początek sezonu w Północnej Karolinie sprawi kibicom Bobcats tyle radości.

Już w pierwszym meczu sezonu Charlotte sprawili niespodziankę wygrywając na starcie rozgrywek z faworyzowaną Indianą Pacsres. Kiedy oglądałem to spotkanie widziałem zupełnie innych Bobcats niż w ubiegłym roku. Pełnych pasji. Determinacji. Walczących o każda piłkę. A przede wszystkich chcących wszystkim udowodnić, że tamten sezon to przeszłość. Niepowodzenie. Wpadka. Dno, na które musieli spaść, żeby móc jak najszybciej się odbić.

Potem jednak przyszły trzy porażki z rzędu i znowu pojawiły się glosy, że nie będzie wcale lepiej niż w ubiegłym sezonie. I Rysie po raz kolejny wszystkich zadziwili. Od tamtego czasu i bilansu 1-3 rozegrali 6 spotkań, zwyciężając w 5 z nich. Popatrzcie na tabelę Konferencji Wschodniej. Knicks, Heat, Bucks i …. tak, to nie sen. Po 10 meczach sezonu Charlotte Bobcats zajmują 4 miejsce na Wschodzie. To ich najlepszy start w historii organizacji. Wygrali już pięć spotkań u siebie, czyli już o jedno więcej niż w przeciągu całego ubiegłego sezonu. Ponadto są 5-0 w meczach kończących się różnicą 5 lub mniej punktów. Wczoraj po zaciętej końcówce pokonali Toronto Raptors. Tych samych Raptors, z którymi wygrali po raz ostatni przed serią 23 porażek z rzędu.

Kto z Rysiów grał w tamtym i dzisiejszym spotkaniu? Biyombo. Walker. Mullens. Na parkiet w marcu wybiegł jeszcze Reggie Williams, który dzisiaj przesiedział spotkanie na ławce rezerwowych oraz Gerald Henderson i Tyrus Thomas, którzy obecnie są kontuzjowani. Wiele się zmieniło od 17 marca.

Na prawdziwego lidera zespołu wyrasta Kemba Walker. Świetnie wspierają go pozostali zawodnicy, a pięciu kolejnych ma dwucyfrową średnią punktów na mecz. Tylko Denver Nuggets obok Bobcats mogą się jeszcze pochwalić takim wyczynem. MKG może za niedługo stać jedną z najlepszych defensywnych trójek w lidze. Już ma ku temu zadatki. Z ławki świetne zmiany dają Session i Gordon. Pod koszem o każda piłkę walczą Haywood, Biyombo i Mullens. I co ważne – Bobcats wbrew pozorom bardzo przyjemnie się ogląda.

Nie liczcie jednak, że dalej będzie tak pięknie. Ja sam jestem, co do tego bardzo sceptyczny. Patrząc realnie, już za niedługo może się okazać, że Rysie dalej będą zajmować czwarte miejsce – tyle że od końca. Ale póki co niech ich American Dream trwa, a ja chcę śnić razem z nimi.

I teraz gdzieś tam wśród trybun na parkiet spogląda Michael Jordan i głowie kołacze mu się myśl „Zmiany przyszły. Pora na coś więcej”.