Nie często w NBA zdarza się, że o wyniku spotkania decydują gracze, którzy w drużynowej hierarchii są bardzo daleko. Tak było jednak dziś w Toyota Center, gdzie Greg Smith z dziecinną łatwością w decydujących minutach meczu zdobywał punkty obok bezradnego Dwighta Howarda. Rewelacyjna forma ławki Rockets pozwoliła im wygrać mecz z Los Angeles Lakers 107-105, a emocji w meczu nie brakowało do samego końca.
Do spotkania z Rockets gracze z Kalifornii przystąpili bez Paua Gasola oraz powracającego już do formy Steve’a Nasha. W pierwszej piątce wybiegł Antwan Jamison, który powoli przypomina sobie, że potrafi rzucać do kosza i w ostatnich meczach zdobywa coraz więcej punktów.
W pierwszej połowie wyraźnie lepszym zespołem byli goście. Zasygnalizowali ten fakt swoim rywalom już na samym początku spotkania, które zaczęli od runu 10-2, a połowę punktów zdobył wspomniany powyżej Jamison. Większość akcji w ofensywie oparta była jednak o indywidualne umiejętności Kobe Bryanta, który z chęcią z nich korzystał i zbierał kolejne punkty dla swojej drużyny.
Obraz gry zaczynał się zmieniać dopiero pod koniec trzeciej kwarty, kiedy to przy stanie 75-59 dla Jeziorowców Rockets zaczęli zmniejszać dystans do rywali osiągając run 9-0. To był pierwszy sygnał, że losy tego meczu nie są jeszcze rozstrzygnięte.
Na minutę przed końcową syreną trzeciej odsłony stało się coś, co ostatecznie zdecydowało o wyniku dzisiejszego meczu. Otóż punkty z pod kosz zdobył Greg Smith, a dokładnie były to jego 6 pkt w meczu. Niby nic nadzwyczajnego, ot zwykły dunk rezerwowego, którego trener posłał do boju, aby dać odpocząć graczom z wyjściowego składu. Pozory jednak mylą i o tym też przekonali się podopieczni Mike’a D’Antoniego.
W czwartej kwarcie już pewnie sami kibice z Houston przecierali oczy ze zdziwienia, bo dzięki trójkom Carlosa Delfino, szybkim penetracją podkoszowym Toney Douglasa oraz bezpardonowej walce pod koszem Grega Smitha Teksańczycy bardzo szybko odrobili 10 pkt stratę do oponentów. W końcowej fazie wspomógł ich także James Harden, który jak na lidera przystało w decydujących momentach brał także odpowiedzialność na swoje barki.
Na 02:38 minuty przed końcem meczu Toney Douglas Trafia za trzy i gospodarze prowadzą pierwszy raz w meczu. Następnie w obronie Rockets stosują taktykę Hack-a-Howard, ale ten o dziwo trafia większość rzutów osobistych. Do większych niespodzianek dochodziło jednak pod drugim koszem, kiedy to przy posiadaniu piłki przez Rakiety kolejne punkty zdobywał Smith. W samej końcówce gracz ten uzbierał osiem oczek, czym kompletnie zaskoczył rywali. Podejrzewam, że Kobe czy Dwight Howard nie mieli nawet pojęcia jak ten gość się nazywa.
Na trzynaście sekund przed końcem Bryant trafił za trzy i jego drużyna przegrywała tylko jednym punktem. Atmosferę podgrzał tylko jeden wykorzystany rzut wolny Douglasa. Dzięki temu ostatnie słowo należało do Lakers, a dokładniej do Kobe Bryanta. Jego rzut z za linii 7,24 m był jednak niecelny, a dobitka Metta World Peace także celu nie doszła i tym samym goście z Kalifornii schodzili z parkietu w dość kiepskich nastrojach. W końcu frajersko przegrali wygrany mecz.
Zapytacie czemu frajersko? Przecież w kosza gra się do końca… Zgadza się, ale Rockets grali dziś fatalnie. W ostatnich trzech meczach u siebie notowali skuteczność z gry powyżej 50%. Dziś wynosiła ona jedynie 37,6 przy ledwie co piątym celnym rzucie za trzy. Słabo grali Harden, Chandler Parsons, koszmarnie Lin. Zmiennicy natomiast pokazali, że są potrzebni w tej drużynie. Przyznam się, iż mało kto by się spodziewał, że Toney Douglas, który zazwyczaj rzuca „cegłę za cegłą” i w decydujących momentach normalnie podawałby po autach rzuci 22 pkt (3 na 4 za trzy). Nie wielu z Was zapewne obstawiłoby, że Greg Smith, który niedawno jeszcze grał w NBDL będzie beszczelnie rzucał sprzed nosa Howarda. Najmniejszą niespodzianką jest dobra forma Carlosa Delfino, ale to, że Argentyńczyk potrafi grać na dystansie wiemy już od czasów jego gry w Pistons, a dziś tylko to potwierdził.
Ofensywna taktyka Lakers polegała głównie na podawaniu piłki do Kobe Bryanta, a ten rzucał i rzucał i rzucał… W ten sposób oddał 31 rzutów w spotkaniu trafiając 14 razy i kończąc mecz z 39 punktami. Problem w tym, że ma on już swoje lata, a co za tym idzie całego meczu już nie zagra. Bez niego Lakers w ataku wyglądali przeciętnie. Oprócz niego można wyróżnić Jamisona, który dawał dobre wsparcie liderowi z Los Angeles. W całym meczu zapisał na swym koncie 15 pkt i 9 zbiórek. Swoją drogą ciekaw jestem co by było, gdyby ostatni rzut należał do Jamisona, a nie do Bryanta. Absolwent uniwersytetu North Caroline trafił 3 trójki na 4 próby, Kobe dwie na 9 oddanych. Z tym, że taka opcja w Lakers jest raczej nierealna. Na pewno póki Bryant jest na boisku…
Na koniec chciałbym nawiązać do występu Jeremy Lin’a. Mecz przeciw Lakers był pierwszym meczem przeciw trenerowi, u którego eksplodował jego talent w minionym sezonie. Wówczas obaj współpracowali w Nowym Jorku. Jak widać nic w przyrodzie nie ginie i chyba w ramach wdzięczności dla Mike D’Antoniego postanowił przejść zupełnie obok meczu. Zagrał wręcz beznadziejnie. Zdobył cztery punkty i miał dwie asysty. Szkoda, bo w ostatnich meczach grał na prawdę dobrze i powoli zaczynał nawiązywać do Linsanity z sezonu 2011-12. Na szczęście dla gospodarzy „dzień konia” miał Douglas, który w pełni zrekompensował kiepską dyspozycję Lin’a.
L.A LAKERS (8-10) – HOUSTON ROCKETS (9-8) 105-107
(30-22, 28-23, 25-28, 22-34)
K. Bryant 39 pkt, D. Howard 16 pkt, A. Jamison 15 pkt – T. Douglas 22 pkt, G. Smith 21 pkt, C. Delfino oraz J. Harden po 15 pkt
„będzie beszczelnie rzucał sprzed nosa Howarda” – mała literówka się wkradła ;)
Nie chce się rzucać ale 3 na 19 Hardena nie przysparza mu chluby
Jamison miał 100%-towego tipa w końcówce. Nie widział czasu, to go tłumaczy, ale dobił to tragicznie.