Kobe Bryant zorganizował w tym tygodniu spotkanie z drużyną, na którym padały zapewne nie tylko grzeczne słowa o walce do końca. Każdy z nas, kto kiedykolwiek miał coś wspólnego ze sportami zespołowymi, czy to na poziomie wyczynowym, czy amatorskim, wie, że po takiej pogadance zespół może grać albo zdecydowanie lepiej, albo rozpaść się od środka z powodu wzajemnych pretensji. Wydaje się, że Kobe potrafił przemówić do swoich kolegów, bo Lakers wygrali 102-84 z Jazz, a siłą ekipy Mike’a D’Antoniego były defensywa, zaangażowanie i zespołowa gra. Wielki mecz rozegrał Black Mamba, notując 14 punktów, 14 asyst i 9 zbiórek. Dopiero piąty raz w karierze oddał mniej rzutów z gry (10) niż rozdał asyst, kiedy miał ich przynajmniej 10.
Dwight Howard miał 17 punktów i 13 zbiórek, będąc odpowiednio często dokarmiany w post-up, a kontuzja ramienia z poprzedniego meczu poszła w zapomnienie. Steve Nash oddał piłkę w ręce Bryanta, samemu asystując tylko 2 razy przy 15 rzuconych punktach.
Jazz, którzy wygrali wcześniej dwukrotnie z Lakers w tym sezonie, tym razem zostali zatrzymani na 42% trafień z gry i oddali aż 54 punkty z pomalowanego. Po tej wygranej nie byłbym jednak zbytnim optymistą, ponieważ kilka razy w tym sezonie miała miejsce sytuacja, kiedy Jeziorowcy wygrywali okazale po serii porażek, robiąc nadzieję swoim kibicom, po czym kolejny raz przegrywali 2-3 mecze…
Przegrają teraz z OKC i się skończy zwrot.
Wszystko zależy od postawy Kobe’go. Jeśli nie forsuje rzutów, szuka kolegów, a piłka jest często dogrywana do Howard’a to może się okazać, że jednak LAL wejdą do PO.
Pytanie brzmi jak długo Kobe zadowoli się rolą asystenta. A może już zrozumiał, że sam meczów już wygrywać nie będzie?