Jeżeli możemy powiedzieć o kimś, że dotychczas nie spełnił przedsezonowych oczekiwań, w pierwszej kolejności musimy wymienić Boston Celtics. Po tym, jak do zespołu przyszli Jason Terry, Courtney Lee, w drafcie złowiony został Jared Sullinger, po chorobie serca wrócił Jeff Green, wydawało się, że w Zielonym Mieście rośnie contender mogący w końcu zagrozić dominacji Miami Heat. Osobiście spodziewałem się przynajmniej top 4 konferencji wschodniej. W końcu przy tych wzmocnieniach i tak silnej ławce rezerwowych, nawet pożegnanie z Rayem Allenem nie robiło aż tak dużego wrażenia. Jednak tegoroczny sezon Boston Cetlics można porównać do sinusoidy. Seria porażek, seria zwycięstw, porażki, zwycięstwa. Gdy wydawało się, że wszystko jest poukładane i zespół będzie w końcu regularnie odnosił sukcesy następowały nieoczekiwane wpadki.
W pierwszej części sezonu najważniejszym czynnikiem bostońskich niepowodzeń wydawała się przede wszystkim słabość w obronie. Do powrotu na parkiet Avery’ego Bradleya zespół prowadzony przez Doca Riversa nie przypominał w ogóle twardego, nieustępliwego teamu z zeszłych lat. Kluczowym momentem sezonu miał być powrót Avery Bradleya. Faktycznie ten doskonały obrońca sprawił, że statystyki defensywne Celtów eksplodowały. Z połowy stawki wylądowali w okolice podium obok takich tuzów obronnych jak Indiana Pacers, Memphis Grizzlies czy Chicago Bulls. Komentatorzy wpadli w euforię. Po raz kolejny Doc Rivers okazał się czarodziejem. Nagle pojawiły się jednak kontuzje. Najpierw z sezonem pożegnał się lider Celtów, najlepszy podający ligi, Rajon Rondo. Kilka dni później z powodu urazu pleców na stół operacyjny udał się grający z meczu na mecz coraz lepiej Jared Sullinger. Jakby tego było mało, Celci stracili rezerwowego rozgrywającego rodem z Brazylii Leandro Barbosę. Nad zespołem zawisła czarna chmura.
Tym razem wszyscy eksperci obwieścili koniec ery Garnetta i Pierce’a sugerując transfer tego drugiego (na transfer Garnetta klub nie ma wpływu z powodu klauzuli uzależniającej każdy transfer od woli KG). Jakby na złość wobec przeciwności zespół znowu zaliczył serie zwycięstw i to w dodatku najdłuższą w tym sezonie – 7.
Do końca sezonu zasadniczego zostało jeszcze 25 spotkań. Czy Celtów stać na coś więcej niż pierwsza runda play-off? Mimo optymistycznych znaków, uważam, że będzie bardzo trudno. Brak Rajona Rondo będzie bardzo trudny do zapełnienia. O ile można się często zastanawiać nad zaangażowaniem Rondo w każdym meczu sezonu zasadniczego, to w meczach o stawkę zwykle grał na najwyższym poziomie. W play-off będzie go bardzo brakować. Pierce i Garnett będą musieli znowu wspiąć się na wyżyny, a przecież są to zawodnicy 35 i 36 letni. Aby przejść rundę musi przyjść wsparcie od kogoś innego. Ja widzę tutaj tylko jedno nazwisko – Jeff Green. Z ostatnich siedmiu spotkań aż trzykrotnie był najlepiej punktującym zespołu (w tym 31 przeciw Suns). Green miewał w tym roku przebłyski, ale wszyscy spodziewali się się od niego więcej. Jeżeli do 18 punktów Pierce’a dodamy 15 Garnetta i 14-15 Greena, mamy całkiem pożądną zaliczkę. Backcourt Bradley – Lee radzi sobie całkiem nieźle, a przecież na zakończenie okna transferowego Danny Ainge sprowadził z Washingtonu Jordana Crawforda. Wciąż liczę, że odnajdzie się Jason Terry, chyba największy zawód Celtów tego sezonu. Na pozycjach 1-3 Celtics mają wciąż dość solidny skład. Trudna sytuacja dotyczy pozycji 4-5. Poza Garnettem, który gra tylko około 30 minut w meczu, mamy słabego w tym sezonie Brandona Bassa, Chrisa Wilcoxa i w zasadzie tylko pierwszoroczniaka Faba Melo (kontrakt pożytecznego Jasona Collinsa został rozwiązany, aby zrobić miejsce dla Crawforda). Wydaje się, że Rivers będzie musiał stawiać na niskie piątki być może częściej wystawiając Jeffa Greena na pozycji silnego skrzydłowego. Niemniej wydaje się, że silne i wysokie zespoły Indiany Pacers, New York Knicks czy Brooklyn Nets mogą okazać się zaporami nie do przejścia.
You must be logged in to post a comment.