To już dziś. Do gry, po 240 dniach przerwy, po najpoważniejszej kontuzji w karierze, jaką było zerwanie ścięgna Achillesa w lewej nodze, wróci Kobe Bryant. To będzie, jak do tej pory najważniejszy moment tych rozgrywek (tak, wiem, że Derrick Rose odniósł kontujże i czeka go kolejny rok przerwy).
Na ten dzień czekali wszyscy kibice Lakers. Dla nich ten sezon zaczyna się na nowo, bo na parkiecie pojawi się żywa legenda tego zespołu. Ba, co ja piszę, nie tylko zespołu, ale również, czy tego chcecie czy nie – koszykówki.
Być może, co równie ciekawe, a może nawet i ciekawsze, na dzisiejszy powrót Bryanta jeszcze bardziej czekali jego hejterzy. Nie zdziwiłbym się, jeśli już zacierają ręce, licząc na jego słaby występ, by po spotkaniu ponownie wypominać Jeziorowcom, jak złą podjęli decyzję, podpisując z nim przedłużenie kontraktu na kolejne dwa sezony, w czasie których zarobi 48,5 mln dolarów.
Wiecie, tak swoją drogą to naprawdę niesamowite, jakie poruszenie wzbudzają zawsze jakiekolwiek wpisy o Bryantcie. Chyba się wiele nie pomylę, jeśli nadmienię, że nie było jeszcze takiego zawodnika w historii tej gry, który wywołuje tak skrajne emocje jak Kobe.
Black Mamba ma tylu samo zwolenników, co przeciwników i nawet artykuły dotyczące, hmm, powiedzmy LeBrona Jamesa nie wzbudzają tak ożywionych dyskusji. W zasadzie tworząc ten tekst wystarczyłoby, żebym napisał naprawdę niewiele, tylko jedno zdanie: Kobe Bryant to… i gwarantuję wam, że rozpoczęłaby się gorączkowa wymiana zdań na temat lidera Lakers.
Pewnie byłoby w niej, niestety, dużo jadu, złośliwości, być może również wzajemnych wyzwisk i chamskich odzywek ze strony zarówno miłośników, jak i przeciwników Kobego. I właściwie nie wiadomo za bardzo dlaczego, bo mamy szansę obserwować wspaniałą karierę jednego z najlepszych koszykarzy w historii tej gry i niezależnie od tego jakie są nasze sympatie Bryantowi należy się szacunek i miejsce wśród największych.
Ja sam nie pałam miłością do wszystkich graczy w NBA. Nie znoszę np. Chrisa Paula, ale nie przeszkadza mi to zachwycać się sposobem w jaki umie on dyrygować zespołem. Na przemian rzuca, kreuje partnerów, gra w obronie, wszystko w zależności od tego, czego akurat potrzebuje w danej chwili jego drużyna. Jak potrafi po prostu, tak zwyczajnie, jakby to było niewiadomo jak łatwe, przejąć mecz. Przez całe spotkanie grać, ot tak sobie, by w decydującej chwili zadać ostateczny cios.
W przypadku Bryanta wygląda to inaczej. Mam wrażenie, że niektórzy nie dość, że za nim nie przepadają (i oczywiście mają do tego pełno prawo), to na dodatek nie okazują mu szacunku, na jaki ten niewątpliwie zasługuje.
Nie mówię to o żadnym składaniu hołdu, czci, zachwytach, czy nie wiem, np. odprawianiu nabożeństw w jego intencji. Mówię tu tylko o tym, że zwyczajnie, patrząc na wszystkie jego dokonania i przebieg kariery, która jak u każdego miała swoje wzloty i upadki, powinno się, jeśli już ktoś nas zapyta, nawet pomimo braku sympatii do niego, móc powiedzieć: „Kobe. Tak, nie lubię gnoja. Buc z przerośniętym ego, ale naprawdę genialny koszykarz”.
W tym akurat przypadku czegoś takiego nie ma i mam takie odczucie, że strasznie marginalizuje się jego dokonania Bryanta. Napiszę, że zdobył np. pięć tytuł mistrzowskich, a zaraz ktoś w komentarzach zarzuci, że pierwsze trzy to Kobe zdobył jako pomagier Shaqa, a gdyby nie Mitch Kupchak i jego wymiana, dzięki której pozyskał Pau Gasola, to na pewno nie miałby następnych dwóch.
Chciałbym jednak powiedzieć, że nikt nigdy nie zdobył sam mistrzostwa i bez odpowiednio dobranego i zbilansowanego składu nie da się tego dokonać. Nie wierzycie, zapytajcie Jamesa. A co tam, zapytajcie nawet największego z największych – Michaela Jordana, który w pierwszych latach kariery regularnie zbierał cięgi w play offach od Boston Celtics czy też Detroit Pistons. Dopiero odpowiednie zebranie ze sobą wszystkich elementów pozwoliło dwóm wyżej wymienionym zawodnikom założyć w końcu na palce mistrzowskie pierścienie.
Nie chcę tu także wybielać Black Mamby. Choć bardzo go lubię, daleko mi od tego. Zdaję sobie sprawę, że na przestrzeni całej kariery nie zawsze był fair wobec partnerów z drużyny (konflikt z Shaqiem) albo samych Lakers (słynne zadanie, żeby wolałby grać na Plutonie, niż w Jeziorowcach, bo tam ma większe szanse na mistrzostwo), ale nawet najlepszym zdarza się popełniać błędy. To nieuniknione.
Liczę jednak, że kiedy wróci na parkiet, to pokaże hejterom, że ma jeszcze trochę paliwa w baku, a swoją dobrą postawą na boisku zamknie usta wszystkim krytykom i da wszystkim do zrozumienia, szczególnie tym najbardziej wątpiącym, że to nie jest jeszcze koniec Kobego Bryanta. Bo Black Mamba nigdy nie był i nigdy nie będzie w top5 koszykarzy w historii. Oczywiście, że nie. Nie jest nawet w top10, ale zawsze, bez względu na wszystko, będę wymieniał go jednym tchem obok Jordana, Birda, Johnsona, O’Neala, Duncana i wielu, wielu innych. Bo Kobe to wielki koszykarz jest i zwyczajnie na taki szacunek zasługuje. Koniec, kropka.
Deal with it.
Jezeli Kobe nie jest w top 10 to nikt w nim nie jest. Zresztą nie ma co porównywac terazniejszych koszykarzy z tymi z tat 80 i wczesniej. Bo Ci wielcy z tamych lat grali by dzisiaj co najwyżej w lidze…Holenderskiej. Magic i Jordan to chyba ostatni których mozna porównywac z tymi z dzisiejszych czasów. Koszykówka z lat wczesniejszych niż 90 to zupełnie inna dyscyplina sportu. Przyjmując takie kryteria to Kobe bez watpoienia top 5 tej ligi
wiekszych bzdur o latach 90 w zyciu nie czytałem… w lidze holenderskiej to w latach 90 grałby taki Bosh – no ale nie widziales zadnego meczu z tamtych zcasów to i bzdury piszesz
lol’d. chyba ci sie pomieszalo, to wlasnie koszykowka z lat 80-90 byla fizyczniejsza, bardziej silowa i „brudna”. dzis ci wyzelowani chudzi lalusie lezeli by w szpitalach polamani pod koszem :)
Po części się zgadzam.
Mnie na przykład nie ruszają statystyki Wilta Chamberlaina. Nie dlatego bo on sam nie był wielki. Wlatego bo wydaje mi się że miał słabych rywali. Nie miał takiej konkurencji. Nie było wysokich którzy mogli by go powstrzymać a liga nie rozglądała sie za nimi po całym świecie tak jak teraz to robi.
Świat idzie do przodu. To co kiedyś było najlepsze teraz zginęło by w czeluściach szarzyzny.
Tak samo jest w koszykówce.
Wyjątek stanowią dla mnie lata 90. Te zespoły naprawdę były by teraz w top ligi.
hmmmm jesli taki hakim uczy dłajta jak ma grac w post up i dłajt nadal nie dorownuje mistrzowi to chyba az tak zle nie jest z latami ’90
To zdanie o top5 i top10 to rozumiem tak dla wywołania dyskusji opisanej 20 linijek wyżej.. i ta pewność autora
I jeszcze kłótnia o to, w których latach występowali lepsi koszykarze, i jak by sobie poradzili w dzisiejszych czasach :)
Ooo
Dawid – co sie przełożyło na twoją antypatię do Chrisa?
Nie lubię flopperów (zresztą to temat na osobny artykuł). Do tego symulujących w tak perfidny sposób jak Paul. Zwyczajnie mnie to wkurwia, jak widzę coś takiego na parkiecie. I to nie tylko u rozgrywającego Clippers, ale u wielu innych zawodników. Ktoś powie, że to cwaniactwo. Ja powiem, że zwykłe oszustwo. I robią to gracze, którzy są idolami dla milionów nastolatków na całym świecie. Takie zachowanie zwyczajnie im nie przystoi. Za takie coś od razu powinno się wylecieć z parkietu i odsiedzieć z minimum dwa mecze kary, a do tego zapłacić dużą karę finansową. Oduczyliby się. Poza tym Paul jest zbyt dobry, by uciekać się do takich tanich i beznadziejnych sztuczek.
heh To na codzień masz pewnie spazmy. W końcu żyjesz w Polsce :-)
Kolebce cwaniactwa.
Cóż. Nie przynosi IM to chluby jednak sa różne charaktery.
Niektórzy zrobią wszystko dla wygranej. Stąd brudne faule, prowokacje czy flopy.
Ja też chętnie bym sie z tym rozprawił z takimi praktykami. Nie tylko w NBA. Jednak świat nie tak łatwo zmienić.
dlatego pisze ze koszykówka tak naprawde zaczyna sie od lat 90 i tylko od tych lat porównywanie zawodników ma jakiś sens. Cała reszta która grala wczesniej i gwiazdorzy tamtych lat dzisiaj by co najwyzej podawali napoje. Dzisielszy solidny gracz jakich dziesiątki w nba w latach 70 byłby gwiazdą na miare kosmosu.
Przecie taki Wilt Chamberlain to dziś byłby ewentualnie jakąś maskotką druzyn w NBA. Jak sie to poogląda jak grał to po prostu jedyne co to usmiech pojawia sie na twarzy. Gdyby Gortata teleportować w lata 60-70 to dzisiaj w encyklopediach bysmy o nim czytali jako nadczłowieku z kosmosu.
Kobe. Tak, nie lubię gnoja. Buc z przerośniętym ego, ale naprawdę genialny koszykarz”.
Do tego dodałbym, że Kobe nie jest koszykarskim TOP 10, a już jego porównywania do Jordana budzą uśmiech politowania. I chyba to najbardziej boli jego fanów.
Kobe Kobe, fajny gostek, ale przereklamowany że ho ho. Dobrze, że autor mimo wszystko zdaje sobie sprawę z tego, bo w większości miejsc dzisiaj traktuje się go jak jakieś bóstwo.
Kobe to legenda a wy najzwyczajniej go nie lubicie za to, i nie chcecie przyznać racji. polacy. heh. Kobeusz to marka która mówi sama za siebie.