Gościem drugiej odsłony mojego cyklu będzie zawodnik o sporym talencie, który to talent ten w pewnym momencie zaczął zatracać i zanim się ocknął wylądował w Tauron Basket Lidze, a dokładniej w Radomiu. O fakcie, że potencjał posiada ogromny przekona Was dalsza część mojej analizy, w czasie której to rozłożymy na czynniki pierwsze całe spektrum zdarzeń, które spowodowały, że absolwent uczelni Kansas wylądował na naszej polskiej ziemi…
Graczy z przeszłością w NBA, którzy trafili na nasze rodzime parkiety było wielu. Na szybko jednym tchem mogę wymienić Michaela Ansleya, LaBradforda Smitha, braci O’Bannon, Kelvina Upshawa, Olivera Millera, Qyntel’a Woodsa, Richarda Dumasa, Duane Copera czy też epizod Jeffa Nordgaarda w Milwaukee Bucks. Z premedytacją pomijam jeszcze jednego gracza, którego wspomnę za chwilę (podpowiem tylko, że grał w PLK w barwach Spójni Stargard Szczeciński).
Patrząc na powyższe zestawienie przywołanych nazwisk trzeba przyznać, że utworzyła nam się spora lista, a zapewne można by drążyć temat dogłębniej i wyliczać kolejnych graczy, ale nie to jest moim celem. Chciałbym, żebyśmy jednak odwrócili nieco sytuacje i przyjrzeli się zawodnikom, którzy z nad Wisły trafili do NBA. Tutaj już liczba nazwisk się kurczy i w myślach pojawiają się: Donatas Motiejunas, który obecnie reprezentuje Houston Rockets, Alonzo Gee z Cavs czy też Cezary Trybański, który z Pruszkowa (choć bardziej z campów w USA, na które pojechał wspólnie z Łukaszem Jagodą) trafił do Vancouver Grizzlies. Niezbyt dużo tego przyznacie sami…
Zastanawialiście się kto aktualnie z graczy biegających po parkietach TBL miałby okazję dołączyć do trójki koszykarzy wskazanych przeze mnie powyżej? Zapewne wielu z Was przywoła Christiana Eyenge, który to miał okazję grać już w NBA i bezczelnie został pominięty przeze mnie na samym początku – ułomność umysłu – wybaczcie, zdarza się najlepszym. Wracając jednak do postawionego pytania odpowiem, że ok, jest to możliwe, ale ja widzę tu gracza o znacznie większych możliwościach i bardziej uniwersalnego od tego urodzonego w Kinszasie.
Na chwilę odbiegając od tematu chciałbym Wam przypomnieć pewien filmik, który całkiem niedawno hulał po internecie i robił sporą furorę. Sam go dostałem od znajomego, który był pod ogromnym wrażeniem tego, co zobaczył w wykonaniu pewnego młodego gracza ze szkoły średniej…
No i co? Gość jest KOTEM!!! Przyznacie sami!
Panie i Panowie dunkujący na powyższym video facet to nikt inny jak Elijah Johnson, który jest obecnie zawodnikiem Rosy Radom.
Elijah Johnson przyszedł na świat 7 listopada 1990 roku w przemysłowej miejscowości Gary w stanie Indiana, która raczej z bezpieczeństwa nie słynie. Osławił ją natomiast zapewne Michael Jackson, który to także miał sposobność przyjścia na świat w tym mieście. Podobnie zresztą jak Glenn „Big Dog” Robinson – były gwiazdor Bucks, numer jeden draftu z 1994 roku. Jackson być może takich wyników sportowych jak Big Dog nie notował, ale kiedyś miał okazję zagrać w kosza z samym Michelem Jordanem w teledysku do swego jakże wymownego kawałka „Jam”. Wracajmy jednak do E.J’a…
Fakt, że mamy tu do czynienia z graczem o nie przeciętnym talencie został potwierdzony poprzez zwerbowanie go przez jakże uznaną i markową w świecie uniwersyteckiej koszykówki uczelnię Kansas. Trafił pod rękę Bill’a Selfa, który to wychował wielu znakomitych graczy (w ostatnich latach Mario Chalmers, bracia Morris, Thomas Robinson, Darell Arthur, Julian Wright, Brandon Rush). Dla młodego chłopaka wszystkie sprawy zaczęły się toczyć we właściwym kierunku, zgodnie z planem, który dla wielu jego rówieśników pozostawał jednie w sferze marzeń.
Biorąc pod uwagę jego warunki fizyczne (183 cm oraz 88 kg) od początku grał na pozycji rozgrywającego, jednak jego styl gry trochę odbiegał od standardów tej pozycji. Oglądając kilkakrotnie jego mecze ewidentnie łamał kanony charakterystyczne dla typowych „jedynek” i skupiał się raczej na zdobywaniu punktów. Mamy zatem do czynienia z idealnym combo i taką też widział jego rolę w JayHawks coach Self.
Grając na uczelni obserwatorzy bardzo cenili sobie jego grę na kontakcie, której nigdy nie unikał, a wręcz można stwierdzić, że bardzo często jej szukał. Atletyczny styl gry oraz szybkość również nie uszła uwadze specjalistów od wyławiania talentów z NBA. Swoją szybkość wykorzystywał zarówno w ataku biegając do kontr (jego firmowe zagranie to coast 2 coast, które prezentował regularnie w rozgrywkach NCAA.) Szybkie ręce czyniły z niego niezwykle skutecznego koszykarskiego złodzieja, który uprzykrzał grę rywalom zaliczając na nich efektowne przechwyty. Sam fakt wybiegania tego zawodnika nie ograniczał się tylko do transition offense, ale też do inteligentnego ruchu na zasłonach czy też pick’n’role’ach. Dodatkowo na wyróżnienie zasługuje świetnie ułożony rzut z dystansu. Właśnie jego urywanie się kryjącym go oponentom i efektowne „jump shot’y” w jego wykonaniu stanowiły niezwykle groźną broń w arsenale zagrywek z playbook’a Billa Selfa. Wielu też in plus zaliczało mu jego przewagę fizyczną nad wieloma rywalami, która ułatwiała mu znacznie rywalizację i dawała wynikający z tego faktu handicap. Był dla nich zwyczajnie zbyt silny…
Żeby nie było tak słodko, to eksperci uniwersyteckiego basketu dokładali także spore ilości łyżek dziegciu w odniesieniu do osoby naszego bohatera. Czynnikiem najczęściej krytykowanym w grze Johnsona była zbyt samolubna gra, przez którą cierpiała cała ekipa JayHawks. Problemem tego zawodnika w czasach akademickich było też regularne utrzymywanie koncentracji. Z racji częstego rozkojarzenia odpuszczał często obronę (a Bill Self ma bzika na punkcie defensywy), a także niejednokrotnie kompromitował się w ataku zaliczając airballe czy też głupio tracąc piłki w niegroźnych sytuacjach. Najwięcej zastrzeżeń amerykańscy dziennikarze i analitycy mieli jednak do punktowania z pomalowanego pola, a konkretnie do wykończania akcji. W takich sytuacjach nagminnie, z uporem maniaka zdarzało mu się pudłować, co można uznać wręcz za piętę achillesową tego koszykarza. Miano też uwagi co do braku sprytu w jego grze, gdyż biorąc pod uwagę swój atletyczny styl wykonywał ledwie nieco ponad 1 rzut osobisty na mecz, a inaczej mówiąc nie wymuszał przewinień na kryjących go obrońcach.
Elijah Johsnon w ostatnim sezonie swego pobytu w Kansas notował średnio 9,9 pkt na mecz, 4,6 asysty oraz 3,1 zbiórki. Wynik całkiem niezły, biorąc pod uwagę, że czołową postacią drużyny był Ben McLemore, który dziś biega po arenach NBA w trykocie Sacramento Kings. Rok wcześniej pierwszoplanową postacią był Thomas Robinson, który co ciekawe także w drafcie zasilił szeregi Królów. Warte podkreślenia jest jednak to, że w kluczowych momentach spotkań trener Self najwięcej czynników uzależniał właśnie od Elijah’a, co pokazuje jak ważną rolę odgrywał on w zespole. Dla przykładu podam tutaj chociażby spotkanie z Iowa State Cyclones, w którym to stanął na przeciwko swego kuzyna Korie Lucious’a (dziś obaj grają w Rosie Radom). Całe spotkanie wygrali po dogrywce zawodnicy z Kansas 108-96, a największy wkład w zwycięstwo miał właśnie Johnson kończąc spotkanie z 39 pkt i punktując w decydujących chwilach rywalizacji. (swoją drogą bardzo dobre zawodu rozegrał wówczas także Korie). Najlepszym obrazem jak świetnie zagrał przeciw Cyklonom EJ jest fakt, że policja wszczęła postępowanie w sprawie pogróżek jakie dostawał na twiterze od wściekłych fanów z Iowa State po meczu.
Sam ten fakt dowodzi jednego – Bill Self dążył go ogromnym zaufaniem i to on, a nie McLemore dzierżył ciężar odpowiedzialności za rozegranie akcji ofensywnych.
Niestety taki stan rzeczy bardzo brutalnie odbił się na finiszu jego kariery w lidze NCAA. W rywalizacji z uniwersytetem Michigan w trakcie zeszłorocznego March Madness to jego błędy zadecydowały o pożegnaniu się Kansas z rozgrywkami. Na 12,6 sekundy przed końcem meczu jego JayHawks prowadzili 76:73. Niestety za sprawą jego kiepskiej obrony, niecelnego rzutu wolnego i celnej trójki Trey’a Burke’a doszło do dogrywki. W doliczonym czasie gry jego punkty utrzymywały ekipę uczelni Kansas w grze, aż nastąpiła decydująca akcja…
Osiem sekund do końca, Michigan prowadzą 87:85, piłka w posiadaniu Kansas, a dokładnie akcję rozgrywa Johnson, mija obrońcę, wbija się w strefę podkoszową, jest już na wolnej pozycji, może spokojnie oddać rzut, który zapewne doprowadzi do drugiej dogrywki i ni stąd ni zowąd…
Nie wiadomo dlaczego w decydującym momencie oddaje piłkę stojącemu daleko od kosza Nadine’a Tharpe’owi, którego na dodatek wyrzuca z wolnej pozycji i niedokładnym passem zmusza do wysiłku przy opanowaniu piłki. JayHawks przegrywają, a fala krytyki spada na Johnsona…
Zapytany przez dziennikarzy po meczu co się stało, czemu tak zagrał odpowiedział tylko:
“I can’t explain it”
Taki o to smutny koniec swej przygody z NCAA zaliczył obecny gracz Rosy. Mimo wszystko zaryzykuje stwierdzenie, że kogoś o tak ogromnym potencjale w naszej lidze jeszcze nie było. Jasne pamiętam, że kiedyś w Pruszkowie grał Richard Dumas. Pamiętam także Waltera Hodge’a, ale on był tylko rezerwowym na uczelni Florida pozostając w cieniu Corey Brewera. Z pewnością przytoczycie mi Russela Robinsona i powiecie, że on też wyszedł z uczelni Kansas i wcale wielkiej kariery nawet w Polsce nie zrobił. Zgoda, ale w Kansas też nie należał do czołowych postaci.
Większy talent (który koncertowo został zmarnowany) miał chyba jedynie Shawn Respert, który to z numerem 8 drafcie ’95 został wybrany przez Portland Trail Blazers, aby w 2002 roku trafić do zespołu Spójni. Różnica jednak pomiędzy oboma panami polega na tym, że Johnson dopiero wchodzi w profesjonalną karierę, a Respert był już na jej końcu, podobnie zresztą jak Dumas.
Nie zrozumcie mnie też źle – nie jestem szaleńcem i nie uważam, że Johnson był czołowym zawodnikiem z zeszłorocznego naboru. Większość specjalistów nie wróżyło mu po college’u gotowości do wyzwań jakie stawia przed sobą NBA. Na przekór wszystkim Johnson jednak starał się zahaczyć w rotacji którejś z ekip najlepszej koszykarskiej ligi na świecie. Był na workout’ach przeddraftowych w Portland Trail Blazers, a Paul Allen ponoć bardzo poważnie brał jego kandydaturę stawiając go na równi z Kentavious Caldwellem – Pope’em. Ostatecznie jednak Blazers w drafcie wybrali C.J McCollum’a, a Pope zasilił szeregi Detroit Pistons.
Starając się dogonić marzenia Johnson brał udział także w lidze letniej NBA, w której to występował w barwach Los Angeles Clippers. Rozegrał tam pięć spotkań ( za każdym razem wychodząc z ławki) i notował średnio 4,2 pkt i 1,2 asysty na mecz. Niestety nie zaoferowano mu żadnej umowy i jego manager musiał szukać mu zespołu w Europie i tak właśnie Elijah trafił do Polski.
Początkowo w roli lidera widzieli go działacze Anwilu Włocławek, ale szybko okazało się, że obie strony mają odmienne wizję jego roli w zespole. najlepiej zobrazuje nam całą sytuację z zatrudnieniem tego gracza w ekipie Rottweilerów wypowiedź asystenta Włocławian – Andrzeja Pluty:
„On niestety nie umiał się dostosować do roli w zespole. Nie potrafił pogodzić się z faktem, iż nie zawsze będzie graczem, od którego wszystko może zależeć. Można powiedzieć, że był za bardzo wyluzowany w swoim podejściu do koszykówki” – powiedział w jednym z wywiadów dla serwisu Sportowe Fakty nasz ex reprezentant.
Być może dobrze się stało bo ostatecznie trafił do Rosy Radom, gdzie spotkał swego kuzyna i dawnego rywala z czasów uniwersyteckich Korie Luciousa, z którym cieszą radomską publiczność akcjami podobnymi do tej z powyższego filmiku. Z pewnością na słowa uznania zasługują działacze Rosy, którzy szybko zatrudnili go w swym zespole.
Niestety Johnson aktualnie jest kontuzjowany i po zabiegu artroskopii kolana czeka go około 3 miesięczna przerwa w grze. Nie jest zatem pewne czy jeszcze zobaczymy go w barwach Rosy, co nie jest korzystne dla obu stron.
Johnson do tej pory w Rosie rzucał średnio 13,2 pkt oraz zaliczał 2,6 zbiórki. W układance Wojciecha Kamińskiego grał na pozycji numer dwa, gdyż rola rozgrywającego zarezerwowana jest dla Kamila Łączyńskiego czy też Korie Luciuosa – w zależności od formy. Wynik ten może nie rzuca na kolana, ale potwierdza progres po przejściu z koszykówki akademickiej na europejskie parkiety. Zdaje sobie sprawę z tego, że TBL nie prezentuje najwyższego poziomu na starym kontynencie, ale patrząc na styl gry EJ’a oraz jego wkład w wyniki drużyny jego rozwój idzie w bardzo dobrym kierunku.
Przejdźmy zatem do sedna. Nie twierdzę, że dziś Johnson (czy bardziej przed kontuzją) jest/był gotowy na grę w NBA. Uważam natomiast, że ma wystarczająco dużo talentu i umiejętności, aby tam się dostać już niedługo i analizując stan personalny kadr polskich klubów obiektywnie patrząc myślę, że jego predyspozycje sprawiają, że jest on ewentualnie najbliżej powtórzenia wyczynu Motiejunasa, czy też Gee – z większym akcentowaniem nazwiska tego drugiego. I właśnie przez pryzmat skali jego talentu oceniam go w swym tekście. Na tym właśnie opieram wszystkie swoje powyższe tezy i sądzę, że sam EJ swą grą w przyszłości je obroni, dając mi przy tym cholerną satysfakcję.
Na koniec chciałbym jeszcze pokazać Wam jedną zależność, która może okazać się pewnym fatum dla gracza urodzonego w Gary. Otóż w ostatnich latach większość graczy z Kansas na samej uczelni prezentowało się wybornie, aby potem gdzieś się zagubić. Dotyczy to zarówno zawodników grających na parkietach NBA jak i tych, którzy musieli szukać runku na swe usługi w Europie. Julian Wright, Brandon Rush, Thomas Robinson, Tyshawn Taylor, czy też Josh Shelby. Każdy z nich z niewiadomych powodów zatrzymał się w rozwoju. Wróżono im złotą przyszłość, a rzeczywistość strąciła ich w czeluści przeciętniactwa. Można tu odnaleźć odnośnik właśnie do osoby samego Johnsona, któremu zarzucano już w trakcie studiów, że nie wykorzystuje w pełni posiadanych możliwości. Tym samym w ramach konkluzji dzisiejszego koszykarskiego salonu warto pamiętać, że talent można bardzo łatwo zatracić. Od słowa „zdolny” do „dobry” czy nawet „solidny” wiedzie na prawdę długa i wyboista droga, a szczęście jest nieraz bardziej potrzebne od powietrza. Kto wie jakby potoczyły się losy Elijah’y, gdyby rzucał w ostatniej akcji meczu z Michigan Wolverines. Na pewno jego akcje wówczas poszły by w górę i być może dziś znajdowałby miejsce w rosterze jednego z klubów NBA.
Życzę mu z całego serca, żeby nie stał się bohaterem tragicznym tamtej sytuacji i żeby swoją ciężką pracą oraz dobrą grą wywalczył sobie angaż w najlepszej koszykarskiej lidze na świecie. Nosi w końcu biblijne imię, a zatem może ktoś tam na górze wesprze go w jego dążeniach do upragnionego celu.
Na zakończenie jeszcze, jeśli moi dzielni czytelnicy dotrwaliście do tego momentu i nie zasnęliście, zapraszam na mix jego akcji z czasów gry w barwach JayHawks.
A już niedługo Salon koszykarski #3
Merytorycznie bardzo ciekawy artykuł jednak koszmarne błędy językowe (w tym mnóstwo ortograficznych) zniechęcają do lektury i poszukiwań kolejnych prac autora. Szkoda, że nie dba on o swojego czytelnika. Szczególnie jeśli ów czytelnik nie mógł chorować na dysleksję itp. ponieważ w jego latach szkolnych takowych przypadłości po prostu nie było. Koszykówka za to była sportem uniwersyteckim i wywiady z gwiazdami tego sportu należały do przyjemności, tak dla czytającego jak i dziennikarza, również pod względem języka używanego przez każdą ze stron. Pozdrawiam dziękując za pracę popularyzującą najpiękniejszy ze sportów.
ktoś chyba zapomniał o Chrisie Hunterze AZS —> GSW ;)
Hunter to tak naprawdę kropla w morzu PLK
http://www.naszkosz.enbiej.pl/2012/08/14/wielkie-nazwiska-w-naszej-lidze-12/
http://www.naszkosz.enbiej.pl/2012/08/17/wielkie-nazwiska-w-naszej-lidze-22/
Nawet nie starałem się wyszczególnić wszystkich nazwisk tylko wskazać różnicę pomiędzy liczbą graczy, którzy z NBA trafiali do naszej ligi (pośrednio lub bezpośrednio), a tymi, którzy powędrowali z PL za ocean. (stąd przywołanie kilku graczy)
Jak wspomniał Woy graczy z historią w NBA w PLK było mnóstwo
Przy Ansley, Woods należy jeszcze wspomnieć o Travisie Best, który jest chyba najbardziej znanym zawodnikiem z NBA, a który grał w Polsce (choć z tego co pamiętam nie za dobrze mu szło w Asseco).