Marcin Gortat i Dwight Howard grali razem w Orlando Magic. Były to czasy, kiedy nasz rodak pozostawał w cieniu „Supermana” pełniąc rolę zmiennika. Choć trochę czasu już minęło, a ranga w hierarchii NBA Polaka wzrosła to w starciu z byłym kolegą klubowym musiał przeżyć swego rodzaju deja vu. Środkowy Rakiet całkowicie zdominował Gortata, a Wizards przegrali spotkanie 114:107.
„The craziest game ever. I just didn’t like it for the fans.” – tymi słowami podsumował spotkanie Howard po jego zakończeniu. Faktycznie, z punktu widzenia kibica mecz mógł się wydawać nieco męczący, ale to z powodów czysto pozaboiskowych. Chodzi mianowicie o dziurawy dach w Verizon Center, który to dwukrotnie zmuszał arbitrów do przerywania spotkania. Pierwsza przerwa nastąpiła w drugiej kwarcie i trwała 35 minut. W tym czasie Howard starał się zabawiać publikę bawiąc się z najmłodszymi na parkiecie. Druga przerwa nastąpiła w odsłonie numer trzy i ewidentnie irytowała zarówno graczy to i trenerów, a o fanach basketu już nawet nie wspomnę.
Na szczęście wszystkie problemy techniczne zostały rozwiązane, woda z dachu nie kapała nikomu na głowę, a przebieg wydarzeń na boisku zapewne zrekompensował (niemal) wszystkim nerwy i długi czas oczekiwania na wznowienie gry.
Pierwsza kwarta bardzo wyrównana i na wysokim poziomie. Od samego początku ton gry Rockets nadawali Dwight Howard (11 pkt w I kwarcie) i James Harden (8 pkt po 12 minutach). W zespole Wittmana prym wiódł John Wall, który punktował, podawał, ogólnie mówiąc rządził i dzielił w grze stołecznego klubu. Marcin Gortat póki co rzucił 2 punkty, a mu mamy remis 29:29.
Gdy fani szykowali się na drugą ćwiartkę (i w tym momencie myśleli raczej o części gry), krótko po jej rozpoczęciu nastąpiła pierwsza przymusowa przerwa (w tym momencie ćwiartka mogła przybrać u co poniektórych inny wymiar). Najwidoczniej niebo płakało nad Waszyngtonem, gdyż po wstępnym usunięciu usterki dachu i wznowieniu meczu, ekipa „Czarodziejów” dała całkowitą plamę.
Praktycznie nie istnieli na boisku. Przez pierwsze sześć minut drugiej odsłony przewaga gości rosła powoli, ale systematycznie, po czym nastąpiła seria 15:2 na korzyść Teksańczyków i rywale odjechali zespołowi z D.C. Do przerwy 63:46, w drugiej kwarcie Jeremy Lin in plus, a Marcin Gortat dorzucił jeden punkcik, a zatem łącznie ma 3 oczka. Kiepsko…
Zaczynamy zatem trzecią kwartę, ale … znowu przecieka dach i mamy kolejną przerwę… Tym razem trwa ona „tylko” 22 minuty.
Ok hala się nie posypała, a w środku już jest sucho. Czas już na poważnie zająć się tylko grą. Howard z Hardenem grają niesamowitą partię. Dziś ta dwójka jak na razie robi na parkiecie co tylko chce, a gracze Waszyngtonu poruszają się jak dzieci we mgle. Nie potrafią znaleźć recepty na zagrania duetu liderów z Houston. Stara się co prawda Wall, dzielnie wspiera go Trevor Ariza, który rzuca za trzy i co ważne – trafia. Nie rzuca dziś cegłami, ale mimo to dystans 20 pkt cały czas dzieli oba zespoły.
Jak widać na załączony filmiku Jeremy Lin wbija się bez problemu w defensywę rywali, która jest równie dziurawa co nieszczęsny dach…
Po 36 minutach mamy wynik 94:79 dla przyjezdnych i chyba już po meczu… (widział ktoś Marcina Gortata?)
Cały bieg wydarzeń z ostatniej kwarty na 100 zaspokoił najbardziej wybredne koszykarskie gusta. Wizards wystartowali nieśmiało od punktów Arizy, aby następnie już uderzyć z cała siłą. W tym momencie zaczęło się dziać coś, czego żaden z członków ekipy z Houston racjonalnie nie jest w stanie wytłumaczyć. Gospodarze zaliczają run 19:0!!!. Kevin McHale patrzy na to wszystko z niepokojem na twarzy i zapewne myśli sobie „Jaka piękna katastrofa„. Niecałe siedem minut przed końcem wejście pod kosz Johna Walla i mamy remis! 97:97. Wcześniej prócz Walla wielkie zawody grał Kevin Serpahin. Francuz punktował, zbierał, zamienił się w prawdziwe monstrum… i tylko Marcina Gortata żal.
Pół minuty później po punktach Walla, mamy kolejne skuteczne zagranie gospodarzy. Jego autorem jest Nene, a Wizards obejmują prowadzenie. Chwile później wspomniany Seraphin znowu rzuca celnie i Rockets są już pod kreską o pięć oczek.
Ponoć prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym jak kończą. Jeśli faktycznie tak jest, to stołeczna drużyna powinna wrócić się do przedszkola, a miano samca alfa należy do Jamesa Hardena. Po kompromitującym początku czwartej ćwiartki Rakiety odżyły. Seria 10:0 pozwoliła im odzyskać korzystny rezultat. Lider Rakiet wspomnianą serię wspomógł aż 8 pkt i zapewnił Houstończykom komfort psychiczny przed końcem meczu.
Na finiszu meczu mieliśmy kampanię rzutów osobistych, które już jednak nie odmieniły losów meczu. Zespół z H-Town utrzymał prowadzenie i ostatecznie wygrał w Verizon Center 114:107.
Uff, działo się…
Porażka z Houston była już czwartą z rzędu dla podopiecznych Randy Wittmana, jakiej doznali na własnym terenie. Marcin Gortat zakończył rywalizację z 5 pkt i 3 zbiórkami. Wyglądał dziś bardzo słabo i stanowił strasznie blade tło dla Dwighta Howarda. John Wall i Trevor Ariza zdobyli dla pokonanych po 23 pkt. Dodatkowo Wall uzbierał 10 asyst i zakończył mecz z double double. Chce też wyróżnić Kevina Seraphina, który był jednym z inicjatorów szaleńczego pościgu Wizards w IV kwarcie. 18 pkt i zebranych piłek to jego dorobek, którym może się pochwalić w konfrontacji z Rockets. Tak na pocieszenie…
James Harden, bohater Rakiet w dzisiejszym spotkaniu, w drugim mecz z rzędu zaliczył z 25 pkt. Dodał też 8 zbiórek i 5 asyst, a wspomnieć należy rónież dobrą skuteczność jaką dziś zaprezentował (50% z gry). Takiego Hardena potrzebują w Houston jak wody. Howard całkowicie zdemolował Gortata, ale nie tylko jego. Nene czy Vesely też nie wyglądali przy nim lepiej. Gracz ten zanotował 23 pkt i 7 zb. O ile Howard zwłaszcza błyszczał w ataku to strefa podkoszowa Rakiet należała do Terrence’a Jonesa. Młody gracz zebrał aż 17 piłek i dorzucił 19 pkt. Zaliczył zatem double double, do jakich przyzwyczaił nas raczej jego klubowy kolega – Howard. Nie można nie wspomnieć o 3 blokach w jego wykonaniu, a także skutecznym egzekwowaniu rzutów wolnych w końcówce. To on był cichym bohaterem spotkania i cała czarna robota należała właśnie do niego. Ze swych obowiązków wywiązał się wyśmienicie.
Jeremy Lin był najlepszym podającym w obozie gości. Miał 8 asyst.
Mimo wygranej Harden po meczu trochę narzekał na sytuację związaną z dziurawym dachem.
„It was a long game. A leakage in the court. I’ve never been a part of something like that before.”
Jeszcze bardziej skrajne odczucia miał szkoleniowiec gospodarzy, który wręcz chciał, żeby mecz został przełożony:
„Now I wish they would have just canceled it”
Dla Rakiet był to kolejny mecz bez kontuzjowanego Chandlera Parsonsa. Nie przeszkodziło im to jednak odnieść 11 zwycięstwa w 14 starciu z zespołem ze Wschodu NBA.
13-tego stycznia Houston zagra w Bostonie, a Marcin Gortat i jego Wizards, tego samego dnia zagra w United Center z Chicago Bulls.
HOUSTON ROCKETS (24-14) – WASHITNGON WIZARDS (16-19) 114-107
(29:29, 34:17, 31:33, 20:28)
J. Harden 25 pkt, D. Howard 23 pkt, T. Jones 19 pkt – T. Ariza oraz J. Wall po 23 pkt, K. Serpahin 18 pkt
W którym miejscu przeciekał dach? Na parkiet, trybuny, w miejsce wolne od ludzi?
Na fragment parkietu przy bocznej linii (chyba tam gdzie siedzą komentatorzy i sędziowie). Ogólnie część parkietu przy środkowej linii była mokra.
Dla tych co wieszczyli poprawę Howarda w rzutach wolnych, w ostatnich 3 grach ma 14/35…
Kogo widzielibyście za KMCH w Houston? Nie uważacie, że nie wykorzystuje on potencjału, którym dysponuje?
Niestety po tym poznaje się gwiazdę od po prostu solidnego- Gortat nigdy nie radził sobie z dominującymi centrami. Zarówno Howard, jak i Bogut (dawniej) zawsze go niszczyli, od kiedy częściej zdarzało mu się grać w pierwszej piątce. Oczywiście doceniam jego wkład w grę i ciężką pracę, ale brakuje mu tego czegoś, aby stać się lepszym.