Po wygranych nad Waszyngtonem i Bostonem drużyna Houston Rockets przyjechała do Nowego Orleanu, aby zmierzyć się z miejscowymi Pelicans. Niemal całe spotkanie prowadzili gospodarze, ale rewelacyjny finisz meczu w wykonaniu Rakiet i niezawodny James Harden odwróciły losy rywalizacji i to Teksańczycy mogli się cieszyć ze zwycięstwa 103-100.
Obie ekipy spotkały się wczoraj po raz drugi w tym sezonie. Poprzednie spotkanie, rozegrane w w grudniu w Toyota Center wygrali Rockets. W konfrontacji w New Orleans Arena także byli faworytami, gdyż Pelikany nie mogą korzystać z usług swych topowych graczy: Ryana Andersona, Tyreke Evansa oraz Jrue Holidaya.
Po bardzo dobrym początku meczu ze strony gości, a zwłaszcza Dwighta Howarda (6 pkt w pierwszych 3 minutach) z podopiecznych Kevina McHale’a jakby uszło powietrze. To gracze z Luizjany przejęli inicjatywę i mecz przybrał dość jednostronny przebieg. Straty, niecelne rzuty, a także świetna defensywa gospodarzy – to wszystko złożyło się na dość niefortunny zbieg wydarzeń dla fanów Rakiet. Znakomitą partię rozgrywał Eric Gordon, który w tym spotkaniu był prawdziwym liderem swego zespołu. Gracz ten zakończył pierwszą kwartę z 14 oczkami, trafiając przy tym dwie trójki. Pod koszem doskonale radził sobie Anthony Davis, który szybko zaliczył 10 pkt, w tym kilka po efektownych wsadach. Pelicans prowadzili 30:19.
Kolejne minuty wcale nie przynosiły poprawy sytuacji z perspektywy gości. Szybkie punkty Alexisa Ajinca oraz Austina Riversa na otwarcie drugich dwunastu minut zwiększyły dystans dzielący obie strony do 15 pkt. Houstończyków do boju starał pobudzić się Chandler Parsons, który rzucił 7 kolejnych pkt dla swej ekipy, ale pozostali gracze Rakiet nie poszli za ciosem. Kiedy na boisko powrócili gracze pierwszopiątkowi swoje kolejne punkty znów seryjnie zdobywał Gordon. W pewnym momencie przewaga graczy Monty Williamsa sięgała nawet 17 pkt, ale udana końcówka w wykonaniu Hardena pozwoliła na „delikatne” odrobienie strat. Do przerwy 56:45.
W trzeciej kwarcie obraz spotkania przybrał już nieco inny kształt. Teksańczycy zaliczyli run 7:0 i na tablicy wyników mieliśmy rezultat 58:64. Goście niczym rekin czujący krew w wodzie zaatakowali z jeszcze wielkim impetem i przyniosło to oczekiwany wynik, gdyż po punktach Terrence Jonesa na pięć minut przed końcem tej ćwiartki mieliśmy remis, po 68. Zresztą cała ta kwarta to koncert gry w wykonaniu Jonesa. Usunął on w cień nie tylko Anthony Davisa i Jasona Smitha pod koszem. Niczym uczeń wyglądał przy nim także jego klubowy kolega – Dwight Howard. Silny skrzydłowy Rockets zbierał w ataku i w obronie, a w samej trzeciej odsłonie rzucił rywalom 12 pkt (łącznie po tym czasie miał na swym koncie już 20 oczek).
Na szczęście w ekipie z Nowego Orleanu był Eric Gordon, który szybko zabrał się ponownie do roboty. Jego dwa celne rzutu za 3 pkt pozwoliły uspokoić nieco grę i chyba też opanować nieco nerwy. Za jego sprawą zespół z Luizjany był lepszy po trzech kwartach o 7 pkt (81:74).
Taka przewaga utrzymywała się niemal przez całą ostatnią odsłonę meczu. W ataku dobrze prezentował się Anthony Davis, który w tym czasie był jakby gwarantem punktów dla gospodarzy. Taki przebieg gry dawał podopiecznym Williamsa komfort gry, gdyż Houstończycy nie mogli sobie z Davisem kompletnie dać rady.
Kiedy do końca meczu pozostawały niespełna trzy minuty stało się coś, czego nikt z oglądających ten mecz by się nie spodziewał. W przeciągu niecałych dwóch minut Rockets mają serię 8:0 i po rzutach wolnych Jamesa Hardena obejmują prowadzenie 100:99.
Remis przywrócił Pelikanom Davis i czekała nas pasjonująca końcówka. Losy meczu rozstrzygnął (któż by inny???) James Harden, który mimo asekuracji Austina Riversa, łatwo ograł młodego gracza rywali i trafił z półdystansu. Mieliśmy 102:100 na 28 sekund przed końcową syreną.
W kolejnej akcji niecelny rzut Smitha i piłka w rękach Parsonsa, który szybko został sfaulowany. Trafił tylko raz z linii rzutów osobistych i wszystko teraz zależało od ostatniej akcji gospodarzy.
Ta należała do Dariusa Millera, który na dwie sekundy przed końcem dostał podanie od Briana Robertsa. Mimo, że kryjący go Harden został na zasłonie, gracz New Orleans nie trafił i jego drużyna musiał przełknąć gorycz porażki, siódmej porażki z rzędu… Rockets wygrywają 103:100.
Gdyby w zespole gospodarzy nie było Anthony Davisa to ich drużyna niemal nie istniałaby w strefie podkoszowej w ofensywie. Rakiety w punktach z pomalowanego były lepsze 58:30, a mimo to wcale nie kontrolowały gry. Wręcz przeciwnie, to właśnie za sprawą punktów Davisa z pod kosza Pelicans długo utrzymywali korzystny rezultat. Spora w tym zasługa zbiórek. Houston zebrało o 6 piłek mniej od oponentów i co ciekawe to już kolejny mecz, gdy są oni słabsi na desce, a mimo to gracze z Teksasu wygrywają.
Najlepszym strzelcem wśród pokonanych był Eric Gordon, który notując 35 pkt (6 celnych trójek) i 6 asyst zaliczył najlepszy występ w bieżącym sezonie. Co ciekawe mimo rewelacyjnej dyspozycji na przestrzeni niemal całego meczu, w decydującej fazie rywalizacji Gordon nie miał nic do powiedzenia. Al Farouq Aminu był najlepiej zbierającym w ekipie gospodarzy, kończąc mecz z 8 zb.
James Harden zdobył dla klubu z H-Town 26 pkt i był czołową postacią na finiszu zawodów. To on oddał decydujący rzut o wygranej, a w same czwartej kwarcie uzbierał 11 pkt. Do swego dorobku prócz pokaźniej liczby pkt dodał też 7 asyst i po 2 zbiórki i przechwyty.
Jedynym graczem, który punktował z rezerwowych drużyny przyjezdnej był Donatas Motiejunas – 10 pkt. Pozostali zmiennicy nie dali rady powiększyć konta punktowego swego zespołu. Natomiast wszyscy gracze z pierwszego składu Kevina McHale’a zdobyli dwucyfrową ilość pkt. Najmniej, bo 12, rzucił Dwight Howard.
Pojedynek meczu: Zapewne wielu z Was bardziej spodziewałoby się, że najciekawszą rywalizacją na parkiecie NO Arena była ta pomiędzy Gordonem i Hardenem. Moim skromnym zdaniem o wiele lepiej wyglądał pojedynek Terrence’a Jonesa i Anthony Davisa. Obaj wspólnie występowali w tej samej drużynie uniwersyteckiej – Kentucky – i razem przystąpili dwa lata temu do draftu. Oceniając ich bezpośrednią konfrontacje nieco lepiej wypadł gracz Rakiet, chociaż trzeba przyznać, że ich starcie było bardzo wyrównane i analogicznie do przebiegu wydarzeń na boisku, początek zdecydowanie należał do numeru jeden draftu z 2012 roku.
Jones jednak zagrał rewelacyjne zawody. Przyjemnie patrzeć jak ten gracz rozwija się pod skrzydłami Kevina McHale’a. W meczu z Pelicans zdobył 25 pkt, zebrał 8 piłek, zablokował sześć (!!!) rzutów przeciwników. Jego oponent też zagrał bardzo dobre spotkanie i 24 pkt i 7 zb też muszą robić wrażenie. Davis zaliczył też jeden blok i co ważne był to blok właśnie na Jonesie. Mimo to pojedynek wygrywa w moich oczach gracz Rakiet, który wyszedł z cienia bardziej znanego kolegi i pokazał, że wcale nie jest od niego gorszy.
HOUSTON ROCKETS (26-14) – NEW ORLEANS PELICANS 103:100
(19:30, 26:26, 29:25, 29:19)
J. Harden 26 pkt, T. Jones 25 pkt, Ch. Parsons 17 – E. Gordon 35 pkt, A. Davis 10 pkt, J. Smith oraz B. Roberts po 10 pkt.
Według mnie to nie Rockets ten mecz wygrali, tylko Pelicans przegrali. I to przegrali celowo.
Po prostu ludzie pociągający za sznurki przeanalizowali całą sytuację, bardzo ważni w rotacji gracze leczą urazy, Zachód jak wiadomo w tym roku bardzo mocno, na jaką cholerę walczyć na całego?
Może udałoby im się doczłapać do najlepszej ósemki, ale na tę chwilę to i tak jest wylot w pierwszej rundzie i to niezależnie od rywala. A tymczasem przed nami draft, draft określany jako bardzo mocny to czemu by nie spróbować zawalczyć o jakiegoś dobrego grajka, zwłaszcza że na SF czy C mogliby się lepsi znaleźć??
Tu jest jednak cały problem. W wymianie za Holidaya Pelikany oddały niby swój pierwszorundowy pick, ale jest on zastrzeżony w top5. No więc do tego top5 najsłabszych drużyn trzeba dołączyć i to według mnie tłumaczy ostatnio porażki NOP. I ta seria raczej trwać będzie, bo muszą ich wyprzedzić LAL, Sacramento i raczej ktoś z dwójki Boston/Utah
podpisuję się pod tym, i uważam, że ten cały sezon to jakiś wielki żart. Dawno nie widziałem tak słabych spotkań i tak ustawiających wyniki spotkań drużyn (w znaczeniu celowo przegrywających). Ciężko nazwać to sportem.
Co do podkładania się przez Pelikany to może nie będę komentował powyższego… z resztą ciężko o obiektywizm kiedy ktoś zarzuca Twojej drużynie, że wygrali bo rywal im się podłożył… natomiast co do samej loterii draftowej to owszem… system należałoby zmienić… najwyższe numery powinny być rozlosowane pośród drużyn, które zakwalifikowały się do PO i odpadły powiedzmy w pierwszej rundzie… później dopiero Ci słabsi w kolejności zależnej od miejsca jakie zajęli na koniec RS tj. 9 wynik najpierw później niższe… na koniec oczywiście pozostałe drużyny z PO… wtedy byłaby walka… tak sądzę…
Wtedy liga już całkowicie by się podzieliła na drużyny mocne i słabe, przy czym te słabe nie miałyby żadnych szans na rozwój i poprawę. Trudno o głupsze rozwiązanie chyba.
No racja… a tak zostaje tankowanie i liczenie na cud… Ogólnie nie jest prawdą co mówisz bo raz, że dobrego gracza można wyciągnąć nawet w drugiej rundzie, dwa że zostają jeszcze FA, 3 wymiany za picki, 4 zaciąg europejski i nie tylko…budowa drużyny by trwała, ale byłaby uczciwa, a tak jest zwyczajne rozdawanie punktów przez słabiaków liczących na lepsze jutro, które zazwyczaj nie następuje przez laaaata… W parze w takimi zmianami mogłyby pójść zmiany w salary cup takie jak zakaz przekraczania progu płac, co ograniczyłoby wielkie rynki… Słowem z mojej propozycji wynika to, że najlepsi i tak wybierają na końcu, ale na początku Ci którzy chcą cokolwiek ugrać i wkładają w to serce… walczą… tyle.
Tylko i wyłącznie by jeszcze bardziej podzieliło ligę.
1. wyłowienie gracza w 2 rundzie to tylko i wyłącznie szczęście.
2.Takie drużyny jak Bucks,Cavs czy Jazz gwiazde mogą wyciągnąć tylko z draftu, żaden „poważny” zawodnik nie chce grać na „zadupiu”. Taki Durant na 99,9% nigdy by nie zagrał w Thunder gdyby nie wyciągnęli go z draftu.
3. Gracze którzy mogliby a nie chcą lecieć za ocean można policzyć na palcach jednej ręki.
Jedyne z czym się zgodzę to jeszcze większe wyrównanie salary.
1. Yup, do takich Celtics czy Lakers, które obecnie wyjątkowo cieniują zawsze FA będą się pchać, ale znajdź mi jakiegokolwiek gracza z top10-20 ligi, który z własnej woli podpisze ci w Milwaukee, Charlotte czy Utah (chyba że zostanie srogo przepłacony, co też ogranicza możliwość ruchów i podpisywania innych graczy, ergo budowanie drużyny).
2. Jasne, można wyciągnąć dobrego gracza w drugiej rundzie. W przypadku konkretnej drużyny mniej więcej jednego na 10-15 lat. Powodzenia w przebudowywaniu drużyny w oparciu o drugorundowe picki.
3. Przy trejdach powtarza się historia z pkt 1. Żeby będąc small marketem utrzymać szeroko pojętych all-starów i namówić ich do przedłużania kontraktu, gdy ten przeniesiony wygaśnie to trzeba: a) przepłacić ich b)mieć już sensowną drużynę z widokami na przyszłość c)jedno i drugie (najczęściej). Nikt nie będzie grał w Cleveland nie wiadomo ile, licząc że w końcu mu kogoś ściągną do pomocy. Poza tym organizacje wcale nie są zbyt chętne do wymian i trzeba się srogo nakombinować tak naprawdę żeby z kimś się dogadać i nie stracić na tym.
4. Zaciąg europejski? Bądźmy poważni, mało który gracz z Europy na poziomie NBA się do czegokolwiek nadaje, a na palcach dwóch rąk można policzyć graczy europejskich, którzy nie są rolesami. Może nawet jednej.
5. Zakaz przekraczania salary cap znów osłabi tylko ligę, bo gwiazdom i tak trzeba będzie dać kasę, a że nie będzie już miejsca to będzie się ściągać leszczy do uzupełnienia zespołu za minimum. Obecne rozwiązanie z podatkiem od luksusu jest dobre.
6. Nie bardzo jest co zrobić z tankowaniem, występuje ono w sumie w każdej lidze gdzie są drafty. Ale twoje rozwiązanie byłoby jeszcze gorsze. Zresztą większość tankujących drużyn przegrywa bo jest dramatycznie słaba, a nie podkładając się przeciwnikom i ja tak naprawdę nie widzę w tym problemu.
A poza tym, liczyć na cud? Na jaki cud? Warriors, Thunder, Blazers, Pacers czy nawet Spurs to drużyny zbudowane głównie na drafcie. Jak ktoś ma gma z głową na karku to będzie potrafił w ciągu kilku lat zbudować w ten sposób mocną drużynę. Imo następne w kolejce do tego są Toronto, Philla i Orlando.
Jako kibic C’s chciałbym tylko zauważyć, że do Bostonu to się akurat wielcy FA nie garnęli, nie garną i raczej nigdy garnąć nie będą (skoro do Doca nie chcieli to już chyba nigdy nie będą). Częściej mieliśmy tu do czynienia z wymianami albo draftem. Poza tym nie ma się co czarować, większość woli grać na południu, Floryda i Kalifornia to bez wątpienia największe magnesy, ewentualnie Texas, choć ostatnie porażki na rynku Cubana raczej temu przeczą.
@ xab z tymi europejczykami to nieco przesadziłeś.
Piątka Parker- Thabo – Batum ( może Deng) Dirk – Valenciounas – wygląda mega. A jest jeszcze ich trochę. W sumie zależy też od definicji rolersa, bo np ja bedąc gm bardzo chciałbym mieć takiego rolersa jak Diaw. Ogólnie z Francji dużo talentów jest.