Mrozy w Minneapolis nie przeszkodziły drużynie z Kaliforni na odniesienie ważnego zwycięstwa. Bohaterem meczu był Rudy Gay (33 punkty, 5 zbiórek, 6 asyst), który zagrał rewelacyjną pierwszą połowę i trafił kluczowy rzut za trzy punkty w samej końcówce spotkania. Trzeba powiedzieć, że pogoń gospodarzy była imponująca. Kings mieli przewagę około 10 punktów przez większą część meczu i jeszcze na 3:18 do końca było 102-91. Po trójce Love’a na 39.9 sekund do końca Wilki zmniejszyły różnicę do 2 punktów. Rzut Gay’a skutecznie zastopował jednak come-back gospodarzy.
Przebieg spotkania:
Pierwsza kwarta zaczęła się od konkursu rzutów zza łuku. Trafiali Love, Gay, Rubio. Początek lekko dla gospodarzy i prowadzenie 9-7. Po dobrej, zespołowej grze Kings objęli jednak kilkupunktowe prowadzenie. Nieźle grał Rudy Gay (8 punktów w 1 kwarcie), co okazało się tylko rozgrzewką przed drugą ćwiartką, ale o tym później. Kevin Love dwoił się i troił (8 punktów, 5 zbiórek, 2 asysty w 1 kwarcie) i chyba tylko dzięki niemu gospodarze utrzymali się na koniec kwarty w odległości jednego posiadania. Jego fantastyczne podanie wykończył Brewer, który później dwukrotnie stawał na linii i ze stanu 18-24, Wilki wyciągnęły wynik na koniec na 23-24.
Rezerwowi Wolves, którzy zazwyczaj mają ogromne problemy, tym razem pokazali się z całkiem dobrej strony. Pochwalić wypada przede wszystkim Alexey’a Shveda (w całym meczu 13 punktów, 4 asysty, 3 przechwyty). Osobiście mam nadzieję, że Alexey zaliczy znacznie lepszą drugą część sezonu. Lubię tego zawodnika, ale do tej pory jest cieniem siebie z zeszłego roku. W każdym razie to dzięki Rosjaninowi i Ronny’emu Turiafowi drużyna z Minneapolis znowu wyszła na prowadzenie (27-26 i 29-28). Okazało się jednak, że był to przysłowiowy łabędzi śpiew. Nieźle w całym spotkaniu, zagrał powracający na własne śmieci Derrick Williams (ach ta chęć dokopania byłym kolegom…). Williams razem z Gay’em na parkiecie prezentowali się momentami bardzo dobrze (razem mieli chyba przynajmniej ze 3 aley-oopy w pierwszej połowie). Nic tego nie zapowiadało, ale nagle, mniej więcej od 6 minuty, w przysłowiowy trans wpadł Rudy Gay, który dosłownie rozstrzelał gospodarzy. 12 punktów w 6 minut Rudy’ego i run 9-0 między 4:39 a 1:31. Na koniec pierwszej połowy Kings wygrywali 58-47.
Po przerwie Wilki rzucili się w pogoń, ale byli w stanie zbliżyć się jedynie na odległość 7 punktów (po rzucie Love’a na 8:04 do końca było 57-64). Słabiutkie zawody rozegrał przestraszony Ricky Rubio (5 strat, 2/6 skuteczności z gry). Ricky chyba nie wytrzymuje presji (bardzo często jest krytykowany z powodu braku zagrożenia w ofensywie z jego strony). Z drugiej strony DeMarcus Cousins i Isiah Thomas rozegrali wyborne spotkanie w drugiej połowie (kolejno 18 z 20 punktów i 20 z 26 w drugiej połowie). Ta dwójka praktycznie sama utrzymywała bezpieczną przewagę Kings, w okolicach dwucyfrowej liczby punktów zdobywając 21 z 25 punktów całego zespołu w trzeciej odsłonie gry. Na nic się zdała dobra gra Love’a i dobre 12 minut Martina (10 punktów w 3 kwarcie). Przedostatnią odsłonę gospodarze wygrali tylko jednym oczkiem i Kings wciąż bezpiecznie prowadzili 83-73.
W ostatniej odsłonie nieco lepiej zaczęli goście. Po punktach Williamsa i Thomasa wyszli na najwyższe 14 punktowe prowadzenie (89-75 i 91-77). Szukając optymalnego ustawienia Rick Adelman pozostawił na parkiecie Shveda i J.J. Barea zamiast Kevina Martina i Rubio, którzy nie wyszli na parkiet w ostatniej kwarcie. O ile nieobecność Rubio jest łatwo wyjaśnić jego słabiutkim spotkaniem, to grzanie ławy przez Martina może nieco dziwić, bo akurat on w trzeciej ćwiartce grał przyzwoicie. Shved odwzajemnił się jednak trenerowi bardzo dobrą zmianą. Goście aż do 8 minuty kwarty w pełni kontrolowali przebieg meczu. Po trójce Thomasa na 3:18 do końca było 102-91. Czas wziął wściekły Rick Adelman, który przez długi czas wykłócał się z sędzią. Wydawało się, że było już po meczu. Tymczasem szybkie punkty zdobył Barea, a głupi faul ofensywny zaliczył Thomas. W kolejnej akcji Cousins zaliczył kolejną stratę, ale Wilki nie potrafiły wykorzystać dodatkowych posiadań. Punkty zdobył dopiero Pekovic na 1:42 i strata gospodarzy zmniejszyła się do 7 oczek. W odpowiedzi kolejną fatalną akcję zaliczył Cousins (tym razem statystycy zaliczyli łaskawie tą akcję jako blok Pekovica, ja bym zaliczył jako 6 stratę). Barea trafił oba rzuty wolne i już tylko 102-97 dla Kings. Gdyby w kolejnej akcji Thomas trafił fani Wilków rozszarpaliby chyba sędziów, którzy nie odgwizdali jego ewidentnego błędu kroków. Isiah jednak nie trafił, poszła kontra i Shved zmniejszył straty do 3 punktów, a na zegarze wciąż ponad minuta (dokładnie 1:01). Po przerwie na rządanie w końcu trafił Cousins (104-99), ale stalowe nerwy wykazał Kevin Love, który chwilkę później trafił zza łuku, 102-104 dla Kings i piłka w rękach Gay’a. Ten jak profesor wyczekał i korzystając z zasłony Cousinsa pewnie trafił za trzy punkty na 19.5 sekundy do końca. Nadzieje na chwilę przywrócił jeszcze Love, który po raz kolejny trafił z dystansu (105-107). Zamiast od razu faulować Wilki próbowały przechwycić piłkę przez co zostało zmarnowane około 10 sekund. Na ich usprawiedliwienie można dodać, że nie było już do wzięcia czasu więc po wolnych i tak zaczynaliby z własnej połowy, stąd szukanie przechwytu. Był to jednak spory błąd. Co prawda Cousins trafił oba wolne, to w kolejnej akcji Barea zaliczył akcję 2+1 i na 4.6 sekundy do końca było 109-108 dla Kings. Thomas również trafił oba rzuty, ale gdyby było nieco więcej czasu byłaby szansa doprowadzenia do dogrywki. Barea w ostatniej akcji oddał rzut z bardzo trudnej pozycji i porażka gospodarzy stała się faktem.
Tym razem trudno mieć za złe przegraną gospodarzy w końcówce (Wilki mają fatalny bilans 0-11 w grach kończących się różnicą 4 lub mniej punktów). Adelman ewidentnie szuka możliwych rozwiązań, bo gra Rubio nie spełnia jego oczekiwań. Nieźle zaprezentował się Shved, który mógłby pełnić również rolę rozgrywającego (jakby grał tak jak dzisiaj to czemu nie). Jednak generalnie Kevin Love wydaje się bardzo osamotniony. Sacramento Kings za to grają naprawdę niezłą koszykówkę. W ostatnich 10 spotkaniach mają bilans 6-4. Rudy Gay i Derrick Williams zmienili tą drużynę. Moim zdaniem dobrze, że managment w końcu zdecydował się na Thomasa transferując Vasqueza. W tej chwili Kings wyglądają jak drużyna na poziomie 0.500, a może i nawet lepiej.
Najlepsi w poszczególnych statystykach:
Sacramento Kings:
Rudy Gay – 33 punkty
DeMarcus Cousins – 11 zbiorek
Isiah Thomas – 7 asyst
Minnesota Timberwolves:
Kevin Love – 27 punktów
Kevin Love – 11 zbiórek
Ricky Rubio, Nikola Pekovic – 5 asyst
Kings grają fajny basket ostatnio. To jest przełomowy sezon Cousinsa, a po tradzie Gay’a i Williamsa, wygraniu na loterii Thomasa i zatrudnieniu Mike’a Malone’a jako speca od defensywy wszystko idzie w dobrym kierunku. Myślę, że 30 zwycięstw będzie, bo Kingsom już tak bardzo nie zależy na pickach, tylko na wygrywaniu. Timberwolves za to coś brakuje. Martin zgasł po dobrym początku sezonu (podobnie było w Thunder). Rubio się rozleciał. Pek gra bardzo chimerycznie. Wygląda na to, że z samym Kevinem Love po prostu nie da się wejść do play-off. To nie jest wina Adelmana, który świetnie ustawił zespół. Po prostu materiał za słaby. Odejście Love’a to kwestia czasu.