W bardzo dobrych humorach przyjechali do Dallas zawodnicy Houston Rockets. Po wygranym wczorajszym spotkaniu z San Antonio Spurs, dziś zmierzyli się oni z kolejnym zespołem z Teksasu – Dallas Mavericks. W hali American Airlines Center okazali się lepsi od swych rywali i mimo absencji w drugim kolejnym meczu Jamesa Hardena zwyciężyli w kolejnym derbowym pojedynku w przeciągu dwóch ostatnich dni.
Rockets przybyli do Dallas z kontuzjowanym Jamesem Hardenem, który ma stłuczony lewy kciuk. Nie oznacza to, że ich siła rażenia jakoś drastycznie spadła, gdyż starcie z San Antonio pokazało, że Dwight Howard znakomicie radzi sobie w roli lidera.
Rick Carlisle mógł sobie natomiast pozwolić na komfort korzystania ze wszystkich graczy.
Początek spotkania należał przede wszystkim do Dirka Nowitzkiego, który w krótkim czasie rzucił 11 pkt. Nie świadczy to jednak, że Mavs odjechali rywalom z wynikiem. Wręcz przeciwnie, oglądaliśmy bardzo wyrównany pojedynek, z tym że w bardziej zbilansowanej ofensywie gości na wyróżnienie zasłużył Jeremy Lin. Zastępujący w wyjściowym składzie Hardena gracz wykorzystywał swą szybkość w wejściach pod kosz, a także „leżał” mu tego dnia rzut z dystansu. Wszystko to złożyło się na 10 oczek w pierwszych 12 minutach meczu.
Na finiszu pierwszej odsłony dobrze spisywał się Dejuan Blair, który za sprawą swego sprytu oraz wykorzystując swe warunki fizyczne dodał do dorobku Mavericks kilka punktów w końcowej fazie I kwarty.
Druga kwarta wystartowała od wyniku 32:30 do Rockets. W kolejnej fazie meczu prowadzenie gości momentalnie wzrosło, gdyż zaliczyli serię kolejnych 7 pkt bez odpowiedzi oponentów. Od tej pory obie strony starały się przenieść ciężar rozgrywania akcji na graczy pod koszowych, sporadycznie korzystając z arsenału zawodników obwodowych. W ten oto sposób oglądaliśmy grę kosz za kosz, a prowadzenie podopiecznych Kevina McHale’a utrzymywało się w granicach 5-7 pkt. Dobrze ze swych zadań ofensywnych wywiązywał się Dwight Howard, któremu efektywnie kreowali pozycje do łatwych punktów koledzy z drużyny. Po drugiej stronie parkietu w akcjach ofensywnych brylował niemiecki gwiazdor Mavs. Nowitzki z dziecinną łatwością ogrywał w strefie podkoszowej kolejnych rywali wykorzystując swoje warunki fizyczne, którymi wyraźnie górował nad Terrencem Jonesem czy też Omrim Casspim.
Taki obraz gry utrzymał się do końca pierwszej połowy, zakończonej wynikiem 63:57 dla Houston.
Bardzo efektowny początek trzeciej kwarty (kolejno dunki Howarda i Jonesa) pozwolił ekipie przyjezdnej znowu powiększyć dystans dzieląc ich od Mavs. Teraz wzrósł on do 10 punktów, co musiało rozsierdzić niemiłosiernie Dirka Nowitzkiego. W krótkim czasie zdobył on bowiem 11 oczek, a jego ekipa ze stanu 62:71 wyciągnęła wynik na 75:75. Spokojnie fani zespołu z Dallas – Kapitan Dirk jest na swoim stanowisku!!!
W ostatnich trzech minutach świetnie wyglądał Donatas Motiejunas, a więc taka „Houstońska wersja Nowitzkiego”. Zanim powiecie, że „jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma” lepiej ugryźcie się w język. Otóż w niecałe dwie minuty gracz ten zanotował 5 oczek i jego ekipa ponownie odskoczyła rywalom.
Na koniec trzeciej kwarty wsadem popisał się jeszcze Chandler Parsons, a więc żywy dowód na to, że „biali jednak potrafią skakać” i mieliśmy 91:85 na tablicy wyników.
Mimo starań Nowitzkiego goście skutecznie utrzymywali prowadzenie w czwartej kwarcie. Co więcej, za sprawą Jeremy Lina znowu ich przewaga przekroczyła granicę 10 pkt. Po trójce Patricka Beverly’ego było 107:95, a do końca pozostawało nieco ponad 4 i pół minuty. Tym razem w zażegnywaniu kryzysu bezcenny okazał się Vince Carter. To jego punkty ( głównie trójki) pozwoliły gospodarzom wrócić jeszcze do gry. Także szczęście uśmiechało się w tym czasie do mistrzów NBA z 2011 roku, gdyż dwukrotnie w ciągu minuty byli faulowani przy rzutach za 3 pkt zamieniając rzuty wolne łącznie na sześć punktów.
W końcówce meczu gracze z Dallas zaliczyli run 11:1. Wydawało mi się, że jakieś trzy minuty przed końcem, przy wyniku 116:104 zawodnicy Rockets już zeszli do szatni. Po prostu nie istnieli w ataku. W defensywie też byli całkiem bezradni i tak po osobistych „Kapitana Dirka” było już tylko 117:115.
Do końca pozostawały 22 sekundy, kiedy to Aaron Brooks w przypływie jakiegoś koszmarnego roztargnienia głupio traci piłkę, naciskany przez Jose Calderona (ślizgając się staje na linii z piłką w ręku). Ostatnia akcja należy zatem do gospodarzy, którzy potrzebują celnej trójki do zwycięstwa. Piłkę ma Nowitzki podaje do Calderona…
Logika (a raczej matematyka) wskazywałaby, żeby właśnie hiszpański gracz oddawał ten decydujący rzut, gdyż trójki trafia w tym sezonie ze skutecznością na poziomie 45 %. Sprawdziła się jednak moja teoria, że cyferki w statystykach nijak mają się do tego co dzieje się na boisku. Calderon chybił pierwszą próbę rzutu za trzy, zebrał piłkę po niecelnym rzucie i ponownie oddał (niecelny) rzut. W ten o to sposób Rockets odnieśli szczęśliwe zwycięstwo i powinni chyba podziękować komuś tam na górze za to, że Mavs nie dogonili ich w ostatnich sekundach. Houston wygrywa w Dallas 117:115.
Największym przegranym jest chyba Vince Carter, który rozgrywał niesamowity mecz w decydującej fazie. Trafił wówczas dwie trójki, a w ostatniej akcji był na wolnej pozycji po prawej stronie łuku od Calderona. Myślę, że będąc „on fire” mógł przesądzić o wyniku meczu na korzyść swej ekipy. Ostatecznie zakończył spotkanie z 22 pkt i z grymasem porażki i zawodu na twarzy.
Najlepszym strzelcem Mavs był Dirk Nowitzki, którego łupem padło aż 38 pkt oraz 17 zb. W dzisiejszym meczu został też 13 graczem w historii NBA, który przekroczył barierę 26 000 punktów. Bardziej jednak by go ucieszyło, gdyby Calderon trafił, któryś ze swych decydujących rzutów…
Dla Rakiet najlepiej punktował Chander Parsons, autor 26 oczek. Dwight Howard uzbierał o pięć punktów mniej i zebrał ledwie 5 piłek. Bardzo dobrze natomiast zaprezentował się Donatas Motiejunas, który był najskuteczniejszy w walce na tablicach w swym zespole (13 zb), a dodatkowo dzięki 12 punktom był jedynym z graczy Rockets z double double na koncie.
Brak Jamesa Hardena wyszedł w Rockets dopiero w krytycznej sytuacji, kiedy to tylko ograniczenie czasowe kwarty spowodowało, że rywale nie wyprzedzili ich z wynikiem. Nie było nikogo, kto wziął by na siebie odpowiedzialność za grę w tym momencie. Normalnie robi to właśnie Harden, dziś nikt go nie zastąpił w tym zakresie. Chociaż zapewne Kevin McHale liczył w tym aspekcie na Jeremy Lina, to musiał mimo wszystko czuć się lekko zawiedziony. Nie oglądaliśmy na finiszu „Linsanity”. W końcówce wcale nie oglądaliśmy Rockets – ich tam już po prostu nie było. Myśleli, że mecz sam się wygra i jakimś cudem … tak właśnie się stało.
No cóż, widocznie z wygranych też trzeba wyciągać wnioski – nie tylko z porażek.
HOUSTON ROCKETS (31-17) – DALLAS MAVERICKS (26-21) 117:115
(32:30, 31:27, 28:28, 26:30)
Ch. Parsons 26 pkt, D. Howard 21 pkt, J. Lin 18 – D. Nowitzki 38 pkt, V. Carter 22 pkt, D. Harris 14 pkt
You must be logged in to post a comment.