(39-14) Miami Heat 103 – 81 Oklahoma City Thunder (43-15)
Nie był to taki mecz jakiego się spodziewaliśmy. Nie było wymian cios za cios, punkt za punkt, oglądaliśmy pojedynek na serie punktowe i obie drużyny miały w tym meczu swoje lepsze i gorsze momenty. Tych gorszych więcej mieli Thunder i głównie dlatego przegrali to spotkanie.
LeBron James znowu był wielki i zagrał spotkanie na poziomie 33 punktów (moim zdaniem mógł nawet dobić do 45+, ale Heat nie grali na niego więcej akcji niż zwykle i sam James nie grał zbyt wielu minut, bo 33 to dużo poniżej jego średniej, która wynosi 39). LBJ grał agresywnie w ataku (czasem, aż za i przełożyło się to na 8 strat) i to on poprowadził swoją drużynę do wygranej. Musimy też wspomnieć o świetnym spotkaniu w wykonaniu Chrisa Bosha (24 punkty, 8 zbiórek, Heat byli z nim +32 na parkiecie), a także przebudzenia Dwyane’a Wade’a. 24 punkty, 10 asyst, +/- +29 i wielki wpływ na grę Heat to zasługi D-Wade’a w tym spotkaniu. Wielka Trójka zdobyła, aż 81 punktów z 103 Heat i dokładnie tyle samo co cała drużyna Thunder.
Kevin Durant zagrał spotkanie przeciętne. Niby było dobrze statystycznie (28 punktów, 8 zbiórek, ale też 5 strat), ale oglądając to spotkanie można było stwierdzić, że Durant gra przeciętnie. Na samym początku pozwolił LeBronowi na świetny start, a sam sporo pudłował. Po głównym kandydacie do nagrody MVP można było spodziewać się więcej.
Po niemal dwumiesięcznej przerwie do gry wrócił Russell Westbrook i zagrał słabo. Mnóstwo głupich rzutów, słabe rozgrywanie piłki i bycie niewidocznym przez większość swojego czasu gry to były największe bolączki Russella. 16 punktów, 5 zbiórek, 2 asysty, 3 przechwyty, 4 straty, 4/12 z gry to nie są dobre osiągi. Ale spokojnie, dajmy mu czas na wstrzelenie się po powrocie. Wraz z kolejnymi meczami powinno być coraz lepiej.
Thunder zaczęli od dwóch wsadów, najpierw Westbrooka, potem Ibaki, ale początek ewidentnie przejął LeBron James. W ciągu pierwszych 4 minut i 34 sekund James zdobył 12 punktów i był nie do upilnowania dla Duranta, chciał pokazać kto powinien zostać MVP. Thunder popełnili w tym czasie 5 strat i Scott Brooks musiał wziąć czas.
Ten początek wyglądał raczej jak mecz kontendera z drużyną tankującą. Heat bez problemu ogrywali graczy Thunder i prowadzili nawet 17-oma punktami. Gospodarze kompletnie nie umieli wstrzelić się z półdystansu i dystansu, a zdecydowana większość punktów pochodziła z wsadów i wejść pod kosz. W pierwszej kwarcie popełnili, aż 9 strat, co przy 19 próbach z gry to na prawdę mnóstwo! Heat trafiali ze skutecznością 76.2% w pierwszych 12 minutach i bawili się z rywalami. Po pierwszej ćwiartce prowadzili 34-17.
Po słabiutkim początku Thunder przebudzili się w drugiej kwarcie. Przyszło im to powoli, ale w końcu się obudzili. Obrona wyglądała dużo lepiej, jedynym problemem było upilnowanie Wade’a, ale z czasem i to udało się defensywie Grzmotów. Gospodarze zdecydowanie ograniczyli straty i oglądaliśmy bardziej wyrównane spotkanie. Durant też zaczął trafiać i szybko zrobiła się różnica na poziomie poniżej 10 punktów.
Problem strat przeszedł na stronę Heat, a także mieli problemy w obronie. Russell Westbrook rozegrał świetną końcówkę drugiej kwarty i grał jak za najlepszych czasów. Wykorzystywał kontry, a jego wejścia na kosz były nie do upilnowania dla Heat. Goście zaczęli się gubić, ale utrzymali prowadzenie i do szatni zeszliśmy z rezultatem 47-54.
Trzecia kwarta zaczęła się bardzo podobnie jak pierwsza. Westbrook poczuł się zbyt pewnie, przez co pudłował kolejne rzuty i popełniał straty. Świetną robotę wykonywał duet James – Wade i to głównie za sprawą tej dwójki Heat przeprowadzili serię 16-2, co pozwoliło im wrócić na 19-punktową przewagę.
Po chwili zrobiło się z tego +22. Ale w dalszym ciągu lecieliśmy scenariuszem z pierwszej połowy i Heat znowu zaczęli się gubić i pudłowali na potęgę. Thunder zrobili serię 12-1 i zbliżyli się na dystans, który jest do odrobienia w ciągu ostatnich 12 minut. W nie wejdziemy z rezultatem 65-76.
Heat rozpoczęli tę kwartę od serii 8-0, ale po chwili runem 7-0 odpowiedzieli ich rywale. Goście nic sobie z tego nie zrobili i dalej grali swoje. Na 5:56 przed końcem LeBron popisał się znakomitą akcją, którą skończył wsadem nad Ibaką, ale zebrał przy tym przypadkowe uderzenie w nos i na parkiecie pojawiła się krew. James zszedł do szatni i więcej w meczu się nie pojawił, tym bardziej, że nie było takiej potrzeby. Heat spokojnie dowieźli wynik do końca i zrewanżowali się rywalom za porażkę sprzed miesiąca.
(25-28) Denver Nuggets 101 – 90 Milwaukee Bucks (10-44)
W meczu, który nikogo nie obchodził zmierzyły się dwie drużyny, które ostatnio dołują (chociaż w przypadku Bucks „ostatnio” to mało powiedziane). Nuggets wygrali na tablicach, mieli lepszy procent trafień z gry i za trzy, ale słabo rzucali za 1 punkt i popełnili więcej strat. Głównie dlatego nie byli w stanie doprowadzić tutaj do blow outu. Bucks ani razu nie objęli w tym meczu prowadzenia, chociaż cały czas trzymali się blisko.
Ostatecznie chęć tankowania wzięła górę i Nuggets cieszyli się ze zwycięstwa. Kluczowy był run w połowie 4 kwarty, kiedy od stanu 73-78 Bryłki zanotowały serię 12-0 i bezpiecznie dowiozły zwycięstwo do końca.
Za to spotkanie wyróżnić należy przede wszystkim Kennetha Farieda, który zdobył 26 punktów i 6 zbiórek. Dobrze zagrali też J.J. Hickson (14 punktów, 10 zbiórek), Wilson Chandler (15 punktów, 6 zbiórek), Randy Foye (12 punktów i 10 asyst) oraz Timofey Mozgov (14 punktów, 9 zbiórek). Po stronie Bucks najlepsi byli Caron Butler (17 punktów), Ersan Ilyasova (14 punktów, 11 zbiórek) i John Henson (12 punktów, 7 zbiórek).
(37-18) Houston Rockets 99 – 102 Golden State Warriors (33-22) [OT]
Prawdziwy thriller oglądaliśmy tej nocy w Oakland. Cały czas mecz był na styku i sprowadził się do dodatkowych 5 minut gry. Tam Warriors nie zostawili rywalom złudzeń i pokazali, że to im należało się zwycięstwo. Niestety, ale świetni James Harden i Chandler Parsons to było za mało na Wojowników.
Głównym problemem Warriors był brak kontuzjowanego Andrew Boguta, przez co miała ucierpieć obrona podkoszowa. Tak się jednak nie stało, bo znakomity w defensywie był Jermaine O’Neal. Statystykami to ciężko wyrazić, bo O’Neal nie miał wielkich cyferek, ale jego wpływ na defensywę Wojowników zdecydowanie było widać. Do tego Jermaine uratował swojej drużynie zwycięstwo, notując taką czapę:
Wcześniej napisałem o świetnych Parsonsie i Hardenie. Ten pierwszy ciągnął drużynę w pierwszej połowie, gdy Hardenowi nie szło i cały mecz skończył z 21 punktami na koncie, dorzucił do tego 8 zbiórek i 5 asyst. Harden przejął mecz w drugiej połowie, zdobył w niej 30 punktów, a kolejne 4 dołożył w dogrywce. Razem miał 39 oczek. Gdyby nie on to prawdopodobnie ten mecz skończyłby się pewnym zwycięstwem Wojowników, w okolicach 10 punktów różnicy.
Słabo zagrał Dwight Howard, który zdobył tylko 11 punktów (spora w tym zasługa Jermaine’a O’Neala) i tylko parokrotnie udało mu się uciec rywalowi, żeby skończyć akcję wsadem, a to była to jedna z niewielu form dzięki której Howard mógł zdobyć punkty w tym meczu (3 z 4 trafionych prób z gry to wsady, raz lay-up i 3/8 z linii osobistych). Jednak na spory plus dla Howarda trzeba zapisać jego 21 zbiórek oraz 4 bloki, a w obronie był pewnym punktem drużyny.
Cichym bohaterem spotkania mógł zostać Patrick Beverley, który przez całe spotkanie niemiłosiernie utrudniał życie Stephenowi Curry’emu, ale rozgrywający gospodarzy nie zawiódł w najważniejszych momentach i mecz zakończył z 25 punktami, 6 asystami i 5 trafionymi trójkami. Pochwała należy się też Davidowi Lee, który rozegrał świetną pierwszą połowę, później trochę zgasł, ale w dalszym ciągu był to dobry występ tego zawodnika – zdobył 28 punktów i 14 zbiórek, z czego 17 i 9 w pierwszej połowie. Innym, który rozegrał dobre spotkanie był Andre Iguodala – 11 punktów, 8 zbiórek, 7 asyst pozwoliło mu zanotować kolejny solidny mecz w barwach Warriors.
Ci którzy spodziewali się ofensywnego pojedynku musieli się zawieść, bo oglądaliśmy bardziej defensywną batalię. Rockets trafiali z najniższą skutecznością w sezonie – 36.6%, a Warriors wcale nie byli wiele lepsi i trafiali 39.8% swoich prób. Pojedynek na tablicach rozstrzygnął się bardzo wysokim wynikiem 60 – 49 dla Rakiet, które zebrały, aż 21 piłek w ofensywie.
Tylko raz na przestrzeni całego meczu mieliśmy różnicę na poziomie więcej niż 10 punktów. Stąd też to starcie było do końca bardzo wyrównane i decydowały ostatnie minuty. Nie zawiedli w nich liderzy – Harden niemal w pojedynkę utrzymywał wynik, a po drugiej stronie, raz uciekali mu, a innym razem go gonili David Lee i Stephen Curry.
Na 1:14 przed końcem Harden popisał się niesamowitym trafieniem 2+1, wyprowadził drużynę na dwupunktowe prowadzenie, ale po chwili wyrównał David Lee. Końcówka regulaminowego czasu gry należała już do Brodacza i Curry’ego. Zobaczcie sami.
Potem jeszcze Harden miał szansę, żeby wygrać ten mecz dla Rockets, ale spudłował za trzy. W dogrywce cienia wątpliwości Rakietom nie zostawili Warriors. Goście, ani razu nie mieli prowadzenia w dodatkowych 5 minutach, ale cały czas trzymali się blisko rywali. Przy stanie 96-95 i 23.8 sekundach na zegarze swoją wielką szansę na przejęcie prowadzenia miał Chandler Parsons, ale dostał czapę od Jermaine’a O’Neala! Harden i spółka byli zmuszeni wysyłać kolejnych graczy rywali na linię i nie byli w stanie odrobić tej straty. Rockets 99 – 102 Warriors.
Obrona Grzmotów została wystawiona na ciężką próbę. James uwypuklił ciągłe braki w defensywie Duranta – widać to było zwłaszcza na początku spotkania. Nie wspomnę o kolejnym popisie sędziów. Wiele osób zarzuca LeBronowi flopowanie ale jak już wchodzi pod kosz dostaje czape w nos, krew leci po całości i nie ma gwizdka…
Myślę, że pomimo tego, że większość składu Warriors miała być do wymiany warto dać temu zespołowi szansę. Jeśli tylko Iggy zacznie grac na miarę swoich niemałych możliwości mogą być groźni w play-offs dla każdego. Oczywiście pod warunkiem, że pozostali będą zdrowi:) Jeśli nie to adieu, jedna kontuzja i żegnajcie dobry wyniku:)