Autor: Łukasz Strzępek
Codziennie słyszymy o wielkich graczach i ich dokonaniach. Codziennie tuż po przebudzeniu z zapartym tchem sprawdzamy wyniki swoich ulubionych drużyn. Patrzymy i podziwiamy jak Melo rzuca 62 punkty w Madison Square Garden, jak D-Wade pokazuje, że na emeryturę ma jeszcze czas, jak Durant śrubuje zdobycze punktowe. Szukamy w sieci artykułów i materiałów o wyczynach Jordana. Szukamy klipów, w których Robinson przechodzi na rękach całą długość koszykarskiego boiska. Krótko rzecz ujmując: fascynujemy się koszykówką w najlepszym wydaniu. Analizując statystyki, rekordy, czy najlepsze występy, trafiamy na postacie, których za żadne skarby nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć. On grał w Bostonie? MJ był na niego zły? Taki mały a zdeklasował BIG3 z Miami? On przeskoczył Supermana? Kim oni w ogóle są? Ten artykuł pragnę poświęcić tym, którzy mieli swoje pięć minut, których gra ocierała się o legendę, których poczynania zapisały się w rankingach, ale których imiona już zapomniano. Pragnę dać im jeszcze jedne pięć. Może sprawię, że ich nazwiska nie przepadną…
LaBradford Smith – mówi Wam to coś? Nie chcę rozpisywać się tu o skomplikowanej strukturze drogi Smitha do NBA, ani o jego sezonach spędzonych w Polsce. Otóż 19 marca 1993 roku wyżej wspomniany LaBradford Smith „pokazał rogi” w meczu z Chicago Bulls w United Center rzucając 37 punktów przy 25-ciu MJ’a. Washington Bullets przegrali, ale po meczu Jego Powietrzna Wysokość był wściekły: „Denerwowało mnie to, że facet podszedł do mnie i był bardzo agresywny, a ja nie potrafiłem sie odegrać. Grałem okropnie. Nie byłem przygotowany na taki pojedynek. Zaskoczył mnie swoim atakiem”. Najciekawsze jest zaś to, iż nazajutrz obie drużyny czekał pojedynek w stolicy. Jordan obiecał, że rzuci w pierwszej połowie tyle, ile LaBradford w całym poprzednim meczu. Brakło mu jednego oczka. Byki znowu wygrały, ale dwumecz zwrócił uwagę kibiców na chwilowy pokaz talentu Smitha. Po latach Smith trafił na polskie parkiety i reprezentował barwy Peakasu Pruszków czy Śląska Wrocław.
Anthony Morrow jest zawodnikiem Atlanta Hawks. Ustanowił parę rekordów sezonowych, a dziś jest całkiem niezłym ligowym średniakiem. Nieliczni pamiętają (no przyznajcie, kto pamięta?) co stało się kiedy Morrow zaczynał karierę w drużynie Golden State. Podczas swojego debiutu Anthony rzucił Clippersom 37 punktów (ten też 37?!), co jest najlepszym wynikiem niewybranych w drafcie debiutantów NBA. A-Mo zanotował potem jeszcze solidne 47 punktów w lidze letniej 2009, a swoje carrer-high ustrzelił 3 lutego 2012 przeciwko Timberwolves rzucając 42 punkty. Czy kiedyś to powtórzy, czy wskoczy na wyższy poziom?
Acie Earl był najlepiej blokującym centrem uniwersytetu Iowa. Przystąpił do draftu NBA w 1993 roku. Został wybrany przez Boston Celtics i „sobie grał”. Nudno, czyż nie? Owa wspomniana nuda zakończyła się 12 kwietnia 1996 roku, kiedy to w barwach Toronto Raptors rzucił Celtom 40 punktów oraz zebrał 12 piłek. Przez chwilę przypomniał się swojej byłej drużynie. Co ciekawe, podobnie do Smitha, zawitał na polskie parkiety i grywał we wrocławskim Śląsku.
Kolejnym graczem, któremu udało się zapisać kartę w historii rzucając punkty swoim byłym pracodawcom był Willie Burton. Wybrany w drafcie w 1990 roku do młodej, bo dwuletniej drużyny Miami Heat trafiał średnio 12 punktów w meczu. 13 grudnia 1994 roku w barwach Sixers pokazał drużynie z Florydy pełnię swoich możliwości zdobywając 53 (słownie: pięćdziesiąt trzy) oczka. Tych oklasków z pewnością nie zapomni do końca swoich dni, a podbił on rekord hali Spectrum należący wcześniej do samego Michaela Jordana!
Jose Juan Barea to portorykański 183 centymetrowy gracz Minnesoty Timberwolves. Nie jest nam jednak zupełnie nieznany, gdyż jego 5 minut miało miejsce nie tak dawno. Faworyzowani zawodnicy Heat chcieli szybko rozprawić się z Dallas Mavericks w ostatniej fazie rozgrywek w 2011 roku. Nie udało się. Wszyscy kojarzą Jasona Terry’ego oraz MVP tamtych finałów Dirka Nowitzkiego. Wtedy błysnął grający obecnie w Knicks Tyson Chandler. Wtedy Jason Kidd zdobył swój upragniony tytuł. Pierścień dostał też J.J. Barea, który był mocną częścią rotacji Ricka Carlisle’a podczas tamtych playoffów. Swoją walecznością wspierał kolegów w drodze po mistrzostwo. Jego występy podsumować można perfekcyjną akcją, kiedy to rozgrywający Jose kozłuje zbliżając się do linii 7 metrów. Wtedy właśnie LeBron odpuszcza krycie biegnąc do Nowitzkiego (potencjalnego adresata podania Barei), a J.J. decyduje się na mocny „wjazd” w trumnę i efektowny lay-up przy bezradności the Heatless.
W końcu przypadek z tego sezonu czyli James Anderson. Anderson to po nazwisku Smith jedno z najpopularniejszych second names w USA (coś w stylu Nowaka po Kowalskim). Mowa jednak o Andersonie który może nie miał swoich 5 minut (może 3?), ale liczbę 6,6 sekund zapamięta na długo. Wybrany w drafcie 2010 przez San Antonio Spurs już jako gracz Philadelphii trafił buzzer’a przeciw Raptors (u których grał jeszcze na początku tego samego roku!) doprowadzając do dogrywki. Zdobył 36 punktów i zwyciężył, swoich niedawnych kolegów z Rockets…
Nie znam nikogo kto mógłby przytoczyć mi punktowe osiągnięcia Nate’a Robinsona. Być może spowodowane jest to faktem, że nie mam wielu znajomych interesujących się koszykówką. „Uncle Google” mówi o trafionych 45 punktach. Co z tego? Każdemu może się poszczęścić. Wrócę jednak do chwil chwały kolegi KryptoNate’a. Wielu graczy potrafi nie wykorzystywać swoich „dunkowych attemptów”. Stają się wtedy pośmiewiskiem lub po prostu uczestnikami popularnego i znanego nam programu Shaqtin’ A Fool. Mierzący 174 centymetry Robinson został rekordzistą zwyciężając w trzech konkursach wsadów pokazując pełen wachlarz swoich wybitnych możliwości. W ostatnim z nich ubrany w zielono-seledynowe wdzianko Knicksów, dzierżąc w dłoniach równie wyjątkową zielono-seledynową piłkę marki Spalding (jeszcze z podpisem Davida Sterna), przeskakuje Dwighta Howarda pakując piłkę do kosza. Any questions?
Historia NBA zapisana jest potem, łzami, zwycięstwami, fetami, urwanymi tablicami, wybrykami Barkley’a i butami Jordana. Każdy kto się do niej dostaje oprócz wysokich zarobków otrzymuje szansę na nieśmiertelność. Niektórzy w pełni ją wykorzystali, niektórzy nie, a niektórzy z tych drugich poczuli jej namiastkę. To własnie oni: wielcy jednostrzałowcy! Teraz czekam na Wasze wspomnienia i nazwiska, które wrzucilibyście do moich wspomnień :-)
Carlos Arroyo! Sezon 03/04 pierwszy bez Stocktona.
NBA „oglądałem” głównie na telegazecie, ale do dziś pamiętam jak pojawił się tam w rubryce z punktami a obok wynik 30. Boże, nie znałem typa, nie wiedziałem o nim zupełnie nic a do dziś jest w moim TOP10 graczy Jazz! Przyznam, że byłem wówczas przekonany, że to nowe wcielenie Magica Johsona (choć nigdy nie widziałem jego gry na żywo) i jest moją prywatną legendą Jazz :)
Kelvin Cato z( a jakże ) Blazers i jego triple-double w meczu z superJazz. Gościu walnął jakieś (strzelam)15 pk,13zb. i 10 bloków,a ja oglądałem to na żywo(w tv oczywiście)
Tony Delk – 53 pkt w 2001
Tracy Murray – 50 w 1998
Dodałbym Danę Barrosa, też pyknął raz 50 ptk – z 14 sezonów tylko w 4 przekraczał średnią 10 ptk/mecz (w jednym sezonie 20 ptk/mecz – reszta od 7 do 12 więc także jednosezonowy jednostrzałowiec). Strzelec był to jednak świetny – to jego rekord kolejnych meczy z trójką na koncie pobił Korver (93 jeśli się nie mylę).
Na myśl o Howardzie przychodzi mi np. Alonzo Mourning – taki chyba pierwowzór Howarda – podobna postura, podobne statsy (Howard więcej zbiera na papierze) ale to Mourning ma na koncie mecz z 50-tką. Abstrahując od jedynego, pierwszego i prawdziwego Supermana (Shaquille O’Neal) już Zo bardziej zasługiwał na tą ksywkę-był twardszy i bardziej uniwersalny. Echhh samozwańcze marketingowe chwyty 21wieku.
andre miller też trzasnął 50 raz
Dobry temat. Też oglądałem NBA na telegazecie ;-)
A tak odnośnie tematu: Vin Baker? :-)