Drobnym drukiem: Bez zadaniowców* nie ma gwiazd

NBA w materiałach reklamowych jest przedstawiana jako liga gwiazd. Zawodników, którzy w pojedynkę mają decydować o powodzeniach lub porażkach swoich drużyn. O ile w pojedynczych spotkaniach może to być prawdą, o tyle na przestrzeni całego sezonu ich popisy byłyby niczym, gdyby nie równa gra zawodników od zadań specjalnych – tzw. zadaniowców.

Kim jest dla mnie wspomniany zadaniowiec?  To gracz, który nie łapie się na czołówki gazet, w skrótach spotkań pojawia się sporadycznie (zaliczając efektowny blok lub kończąc akcję w kontrze), rzadko udziela wywiadów i statystycznie wygląda na pozycyjną „zapchajdziurę”. Jego rola jednak uwidacznia się po pierwsze przy rozmowach z liderami drużyny (tutaj też zastrzeżenie, o roli takich graczy zwykle mówią zawodnicy doświadczeni, a nie młokosy, którym wydaje się że w pojedynkę wywalczą tytuł), czy trenerami i po drugie w sytuacjach gdy doznają kontuzji, a drużyna zaczyna spadać w tabeli.

O kim mowa?

Zwykle role-playerów klasyfikujemy w trzech kategoriach. Specjalistów od obrony, ataku i graczy uniwersalnych, którzy są spoiwem drużyny. Mnie szczególnie interesuje ta ostatnia grupa, ponieważ to najczęściej są gracze, którzy są permanentnie niedoceniani.

Pierwszy przykład z brzegu. Gdy myślimy o sukcesach Indiana Pacers, to większość z nas od razu myśli o Paulu George’u i postępie jaki zrobił. W dalszej kolejności mamy błyskawicznie rozwijającego się Lance’a Stephensona i defensywną broń w osobie Roy’a Hibberta. Moim zdaniem, osobą którą trzeba docenić w pierwszej kolejności jest jednak przede wszystkim David West.

Doświadczony skrzydłowy ma już 33-lata. Nie gra ponad obręczą jak wielu z jego rywali. W zasadzie jest zupełnym zaprzeczeniem efektowności, ale przy tym jest niesamowicie efektywny. Nie można go odpuścić na półdystansie (szczególnie z prawej strony), potrafi wbić się w pomalowane (jest niesamowicie zbity i silny) i dobrze się ustawia pod obiema obręczami. Rzućcie zresztą okiem na jego wykres rzutowy:

Wykres rzutowy Davida Westa, źródło: nba.com
Wykres rzutowy Davida Westa, źródło: nba.com

Przyzwoicie prawda? Do tego jest prawdziwym wołem roboczym. W tym sezonie wystąpił we wszystkich 67 spotkaniach (każde w S5). Przez trzy lata w Indianapolis poza grą był tylko w 9 meczach (z czego 1 był ostatnim, nieważnym meczem RS).

West zmienił kulturę organizacji. Zanim trafił do Pacers ostatni sezon z dodatnim bilansem mieli w rozgrywkach 2004-2005. Od 2011 roku to on jest sercem tego zespołu i to pomimo tego, że na boisku często jest przynajmniej dwóch graczy o większym od niego potencjalne i przynajmniej jeden będący już gwiazdą ligi.

Inny znamienity przykład to Kawhi Leonard. Skrzydłowy Spurs, który był już w tym sezonie krytykowany przez kibiców oczekujących od niego przejścia na status lidera starzejącej się drużyny Popovicha. Sam doświadczony szkoleniowiec podkręcał zresztą atmosferę wielokrotnie podkreślając, że to do Leonarda należeć będzie zespół po epoce Big Three.

To jeszcze nie nastąpiło, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że tak się może stać. Statystyki nie oddają roli jaką Kawhi pełni w drużynie z San Antonio. Pozwólcie więc, że powiem tylko tyle – bez niego na boisku w tym sezonie Spurs wygrali 8 z 15 (0.533) spotkań. Z nim 42 z 51 (0.8235) z czego 10 z rzędu od czasu jego powrotu na parkiet.

Leonard jest motorem napędowym drużyny. Jedynym graczem, który w tej chwili może przebiec z piłką od kosza do kosza i wykończyć akcję nie patrząc na to kto na niego czeka pod koszem. Już nie koncentruje się tylko na rzutach po ustawionych akcjach (trójki z rogu boiska, ścięcia pod kosz i dobitki), ale sam kreuje sobie akcje, wykorzystuje zasłony i gra coraz więcej (i skuteczniej!) po dryblingu.

Jeżeli dołożymy do tego jeszcze jedną z najlepszych (jeżeli nie najlepszą) indywidualną obronę na pozycjach SF/SG to możemy zrozumieć dlaczego jest ulubionym graczem Popovicha. Aha, jeszcze jedno – Leonarda z sali treningowej trzeba wyganiać żeby nie zrobił sobie krzywdy (pamiętacie historie o Bryancie?), a koszykówka jest w jego życiu na absolutnie pierwszym miejscu.

Inny przykład? Thabo Sefolosha z OKC Thunder. Gdy do gry po długiej przerwie powrócił Russell Westbrook wydawało się, że klub Scotta Brooksa na dobre odskoczy konkurencji na Zachodzie. Tak by się pewnie stało, gdyby nie to, że w tym samym czasie kontuzji doznał Sefolosha (i Perkins – nie zapominajmy o tym!).

Thabo jest idealnym przykładem gracza pierwszej piątki, którego wkład w grę jest minimalizowany przez  przeciętnego fana (inne przykłady – Tony Allen (ostatnio jest zmiennikiem bo bardzo dobrze gra Courtney Lee), Shane Battier, Michael Kidd-Gilchrist czy Amir Johnson). Przeciętnie (żeby nie powiedzieć słabo) rzuca – jego produktywność w ataku w zasadzie ogranicza się do rozciągania gry na dystansie (w ostatnich dwóch sezonach trafiał wyraźnie powyżej 40% zza łuku, w bieżącym jest to tylko 33.8%), biegania do kontr (większość i tak kończy Durant lub Westbrook) i okazjonalnych ścięć przy których wykorzystuje koncentrację rywali na gwiazdach drużyny.

Sefolosha to jednak przede wszystkim wybitny obrońca. Najwięcej oglądam spotkań Spurs, dlatego łatwo jest mi znaleźć punkt odniesienia – nikt nie pilnuje (a w zasadzie maltretuje) Parkera tak skutecznie jak on. Ma niesamowity instynkt, fenomenalnie porusza się na nogach, a długie ręce sprawiają, że nawet gdy jest pół kroku za atakującym to wciąż może mu odebrać możliwość rzutu.

Co z tego wynika dla Thunder? Ano, jak nie ma go na parkiecie to od razu pojawiają się problemy i niespodziewane porażki tak jak choćby z Suns – 41 punktów Greena, czy Lakers – 42 punkty Meeksa. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że z Thabo na boisku ich wynik byłby dużo gorszy, a przy wyrównanych spotkaniach to robi olbrzymią różnicę.

Bez zadaniowców nie ma gwiazd

Pora przejść do sedna i próby obronienia tytułowej tezy. Dlaczego uważam, że bez zadaniowców nie moglibyśmy mówić o gwiazdach ligi?

Powodów jest kilka, ale kluczem jest najbardziej prozaiczny. Bez produktywności graczy będących w cieniu gwiazd ich zespoły nie notowałyby tyle wygranych na ile wskazywałby talent liderów. Gdzie to dobrze widać? Choćby w Nowy Jorku (Carmelo Anthony) czy Minneapolis (Kevin Love). Tutaj nie ma mowy o młodym, utalentowanym graczu na dorobku (jak choćby Irving czy Davis), ale o uznanej gwieździe, która nie może się wbić na poziom zarezerwowany dla Jamesa czy Duranta ponieważ nie ma wystarczająco dobrych partnerów.

Nie zrozumcie mnie źle. Tacy koszykarze jak (zdrowy) Chandler, (ogarnięty przez trenera) Smith, Pekovic czy Kevin Martin nie są złymi partnerami, ale poza nimi w składach obu zespołów jest zbyt wiele luk. Luk, które powinny być wypełnione przez zadaniowców, a są przez koszykarski szrot, graczy ograniczonych pod względem talentu lub po prostu takich, którzy nie grają z różnych powodów na miarę swoich możliwości.

Dla porównania spójrzmy w stronę najlepszych drużyn ligi. Bodaj najlepszym przykładem są liderzy, czyli Spurs. Drużyna, która poza Big Three i wspomnianego Leonarda ma w składzie praktycznie same „odrzuty” z innych zespołów. Z tym, że te odrzuty idealnie pasują do taktyki Popovicha.

Mamy więc gracza 3-&-D (Green), podkoszowego defensora (Splitter), graczy do fizycznej walki w pomalowanym (Baynes, Ayres), wysokich do rozciągania gry (Bonner, Daye), strzelców (Belinelli, Mills – przy czym ten pierwszy potrafi jeszcze więcej) i obronną pchłę (Joseph).

Patrzymy dalej?

No to Pacers. Pierwszy skład już praktycznie omówiłem – poza Hillem, który też jest idealnym graczem dla tej drużyny bo nie dominuje piłki, a dodatkowo jest wysoki i silny (Vogel świetnie wykorzystuje to w obronie). Zmiennicy? Mahinmi to banger, Scola ma być liderem drugiego ataku, a gdy sternicy klubu zauważyli że trochę tej ofensywy mało to ściągnęli jeszcze Bynuma (chyba znowu się popsuł, ale w ataku to nawet na jednej nodze czołówka środkowych) i Turnera (na razie ma tylko przebłyski, ale uczy się systemu + potrafi też rozgrywać). Copeland ma w razie potrzeby wchodzić i rzucać, Butler dokłada obronę, a Watson jest dobrym partnerem dla Hilla.

Podobny wzór można zobaczyć u Heat (u nich nawet bardziej niż u Pacers bo każdy zawodnik ma jeszcze ściślej określone zadanie). Nie muszę chyba dodawać, że im niżej w tabelę spoglądamy tym więcej problemów w składach innych drużyn zauważamy.

Podsumowanie

Najpierw w lidze panowało przekonanie, że każdy Batman potrzebuje swojego Robina. Później stało się jasne, że sukces gwarantuje tylko przynajmniej trzech bardzo dobrych zawodników.  W obecnej NBA optymalne by było, żeby w S5 były cztery gwiazdy, ale wiecie co, na drodze staną wam kary za przekroczenie pułapu płac.

Jak więc zbudować zespół by wygrywać? Trzeba wychować (Spurs, Thunder, Pacers) lub sprowadzić (Heat) dwie-trzy gwiazdy i otoczyć je odpowiednią kombinacją zadaniowców. Graczy, którzy będą potrafili zaakceptować swoją rolę i będą mieli jednocześnie świadomość, że ich talent i ciężka praca zostanie nagrodzona, a w odpowiednich warunkach może sprawić, iż wkrótce to oni zajmą miejsce jednej z gwiazd (przykłady: Ibaka i Harden, George/Stephenson i Granger, czy zbliżająca się wymiana pokoleniowa w San Antonio).

To nie było, nie jest i nie będzie proste. Odpowiedni GM potrafi to jednak zrobić, a wtedy gwiazdy zespołów nagle wskakują na kilka poziomów wyżej. Zamiast jedynie strzelcem, stają się również kreatorem gry (Durant), poprawiają skuteczność i efektywność do granic możliwości (James) czy nawet zaczynają bronić i walczyć  jak na lidera przystało (Anthony w ubiegłym sezonie w Knicks).

Tylko tacy zawodnicy mają w tej chwili prawo zostać MVP ligi i dlatego bez zadaniowców nie ma gwiazd.

* – polski odpowiedni „role player”

Komentarze do wpisu: “Drobnym drukiem: Bez zadaniowców* nie ma gwiazd

  1. Z mojej strony jedna uwaga do tekstu. Nie nazwałbym szrotem zawodników drugiego-trzeciego planu w gorszych drużynach. Wg mnie oni po prostu nie są spasowani do danego teamu, lub środowiska i w innych mogą sobie radzić całkiem solidnie (przykład Greena w PHX). Wiele teamów inwestuje w zawodników, którzy mają dobre statystyki (czyt. pkt, zbiórki) nie zwracając uwagi na obronę, licząc, że jakoś to będzie. Tymczasem bez solidnego D, pewnego poziomu się nie przeskoczy.

    1. Pisząc o koszykarskim szrocie miałem na myśli przede wszystkim graczy, którzy są zatrudniani (i często przepłacani) bez patrzenia na ich historię kontuzji + zachowań i refleksji dot. tego jak wiele moga wnieść do zespołu (z zasady niewiele, bo częściej będą u lekarza, niż na parkiecie).

      Z pewnością nie uznałbym za takiego Greena, bardziej (niestety) Roy’a (z poprzedniego sezonu w T’wolves), Bargnaniego czy Kenyona Martina (obaj Knicks). Jasne, czasem takie ryzyko się opłaci (w przypadku K-Marta ma tak niskie pobory, że w zasadzie to jest low-risk, high-reward), ale chodzi o to, że zamiast myśleć kompleksowo zarząd próbuje liczyć na łut szczęścia – to się bardzo rzadko kończy dobrze.

  2. Cieszy mnie artykuł o zadaniowcach, tak niedocenianych w NBA ( zwłaszcza Ci defensywni ), bo nie robią cyferek. Chyba jedyny doceniany zadaniowiec to Iguadola, ale tylko dlatego, że ma status już jakieś gwiazdy. A Leonard to niemal pewniak na zostanie gwiazdą ligi.

    1. Dzięki. W przypadku Iggy’ego pomogło mu bardzo to, że w Philly co by nie mówić był liderem i pierwszą opcją w ataku. Niekoniecznie to była rola dla niego, ale wtedy zbudował sobie reputację, która teraz procentuje.

      Z niewymienionych w tekście graczach wypada mi wspomnieć jeszcze choćby o Andersenie i Allenie z Heat. Pierwszy może w tym roku być kluczowym graczem (bo przez Pacers grając small-ballem Miami nie przejdzie), a Ray’a wszyscy znamy i dla mnie jako fana Spurs pisanie o nim jest zbyt denerwujące ;)

  3. Uwielbiam Westa, wspólnie z Randolphem są przedstawicielami starej szkoły wysokich, nie widowiskowi, piekielnie silni, stosunkowo szybcy ale kapitalnie wyszkoleni technicznie, Z-bo oraz West to najlepsi technicy w lidze na swojej pozycji, co przykre nie widać zbytnio następców tej szkoły tj świetnych zbierających grających technicznie świetnie zarówno przodem jak i tyłem do kosza.
    Ps. fajne art. ostatnio popełniasz, oby więcej.

    1. W temacie takich graczy zwróć uwagę na Cousinsa. Głowa nie jest jeszcze taka jaka być powinna (umówmy się, Z-Bo też miał swoje problemy), ale gość ma niesamowity skill-set i wszystko to o czy piszesz (siła, gra przodem i tyłem do kosza).

      Poza nim do Westa trochę podobny, moim zdaniem, jest Gibson (choć wiadomo, że mimo wszystko David jest lepszym graczem).

      Kto jeszcze? Monroe ma szansę. Davis może być nie do zatrzymania gdy jeszcze dołoży trochę mięśni no i nie zapominajmy o Griffinie, który zrobił gigantyczny postęp.

    2. Właśnie miałem dopisać Griffina jako prawdziwego silnego skrzydłowego. Na początku wydawało się, że to będzie kolejny paker, który przestaje istnieć 3 metry od kosza (no może trochę więcej, bo z trzech metrów też pakuje:D) Tymczasem bardzo się rozwinął i pod nieobecność CP pokazał, że może być liderem zespołu zaliczanego do czołówki. Do tego omijają go kontuzje (co na początku kariery nie wyglądało najlepiej)

  4. Wskazując Westa i Randolpha chciałem ukazać ten czynnik o który tak ciężko obecnie czyli 'zapach lat 90′ fakt Cousin to ma, ale Gibson, Monroe ( choć ich bardzo lubię i szanuje, moim zdaniem Gibson to najlepsza defensywna 4 w lidze) nie mają tego czegoś, nie ma też tego Griffin który jest kapitalnym atletą i mimo że się świetnie rozwija czegoś mi w nim brakuje, po za tym się boję że za 2-3 lata będzie po jego karierze biorąc pod uwagę eksploatację jego kolan.
    Davis? Fakt jest już kapitalny i on najbardziej przypomina świetnych techników, ja w nim widzę nowego KG tylko muszą mu jeszcze trochę jaja obrosnąć :D

  5. Swietny artykul moim ulubionym rolsem jest lou deng bo raczej nie mozna nazwac go gwiazda.to idealna 2-3 opcja w ataku I co wazne spoiwo laczace stak z obrona.lou swietnie by pasowal w druzynie walczacej o mistrzostwo widzialbym go w memphis lub oklahomie durant moglby grac na pf

Comments are closed.