Pierwotny plan zakładał inaczej. W dzieciństwie złożyłam sobie obietnicę – przed ukończeniem trzeciej dekady życia zobaczę na żywo, choćby nie wiem co, San Antonio Spurs – drużynę, której wirtualnie kibicuję od 1997 roku. Pani z numerem „30” zbliżała się do mnie już zamaszystym krokiem, więc nadszedł czas, żeby spełnić daną sobie kiedyś obietnicę. Postanowione. Jak tylko poznam terminarz na sezon 2014/2015, wsiadam w samolot i lecę. Już zaczęłam załatwiać formalności związane z wizą, a tu nagle taka wiadomość – Spurs zagrają w Berlinie z Albą w ramach NBA Global Games. Ot, taki prezent od losu. Bez chwili zastanowienia kupiłam bilet na to wydarzenie. Kiedy kurier z przesyłką zapukał do drzwi,myślałam, że go wyściskam ze szczęścia. W końcu dostarczał mi „papierek” uprawniający do… spełnienia marzeń. Teraz wystarczyło tylko cierpliwie czekać na TEN dzień. Oczywiście cierpliwie się nie dało. Przebierałam nogami niczym dziecko czekające na wyjazd do Disneylandu.W noc poprzedzającą dzień meczu wyruszyłam z Warszawy. Wśród pasażerów szukałam wzrokiem jakichś emblematów Spurs, ale na próżno. Wiedziałam jednak, że w Łodzi dosiądzie się Marcin (kibic Ostróg od 1991 roku, jeszcze bardziej zagorzały niż ja, bogato zaopatrzony w oldskulowe gadżety z wizerunkami Spursów). Okazało się, że nie był to jedyny „Spursjanin” na pokładzie. Było nas „aż” siedmioro.
Do Berlina dotarliśmy o brzasku. Pozostało jeszcze mnóstwo czasu do meczu. Półprzytomni po nieprzespanej nocy w autokarze, postanowiliśmy pozwiedzać stolicę Niemiec. Zwiedzaniu towarzyszyło oczywiście wielkie oczekiwanie i napięcie. Ciężko opisać co czuliśmy, zmierzając już w kierunku hali O2. Ekscytacja, euforia, poruszenie. Do punktu docelowego dotarliśmy na jakieś trzy godziny przed meczem. Pod halą zebrała się już spora grupa kibiców. Byli wśród nich ci w koszulkach Alby, Spurs, ale też i innych drużyn NBA. Mamy więc Swoje Święto. Na co dzień osamotniona w swojej pasji, w końcu poczułam się jak „w rodzinie”. Zewsząd dochodziły do nas jakieś rozmowy w języku polskim. A więc jednak mamy w rodzimym kraju liczne grono fanów Spurs! Pobunkrowaliśmy się gdzieś, ale nareszcie nadarzyła się okazja, żeby „wyjść z podziemia”. Na około dwie godziny przed meczem „wrota” zostały otwarte. Od razu dopadliśmy do stoisk z pamiątkami. W końcu wypadało zaopatrzyć się w eventową koszulkę. Prezentuje się ona raczej kiepsko, ale już po plakacie promującym to wydarzenie, nie można się było spodziewać czegoś nadzwyczajnego. Grafik pewnie nie był w najlepszej formie, albo Niemcy mają inne kanony piękna.Teraz był czas na zwiedzanie hali. Nagle zrobiło się jakieś małe zamieszanie. Ot tak, na przechadzkę wybrali się Sean Elliott i George Gervin (nieuchwycony na zdjęciu). Legendarni gracze Spurs. Stanęliśmy jak wryci. Totalnie zdezorientowani. Co robić?! Marcin postawił na autograf, ja złapałam za aparat i sfotografowałam to „wydarzenie”. Ale pamiątka!
Teraz wypadało zajrzeć na główną część O2, na której będzie rozgrywany Wielki Mecz. Niestety każdego wejścia do danego sektora pilnował steward, więc pozostało jedynie udać się na swoje miejsce. Taki też był mój zamiar do chwili kiedy, przez jedno z otwartych wejść, zobaczyłam rozgrzewającego się Tima Duncana, zawodnika, którego karierę bacznie śledzę od momentu wyboru w drafcie ‘97 w rundzie 1 z numerem 1. Jak to? Tak wcześnie zaczęli trening? Super! Miałam ochotę wbiec na sektor, z którego można było się dostać na parkiet. Ja miałam bilet na ten przeciwległy. Jednak dla chcącego, nic trudnego. Korzystając z chwili nieuwagi stewarda (zajętego sprawdzaniem biletów) „wbiłam się” na TEN sektor. Przy parkiecie dużo kibiców, musiałam się jakoś przebić do pierwszego rzędu, żeby porobić zdjęcia. Udało się. Wow! Czułam się jak nastolatka na koncercie Biebera;-), czy jak mu tam:-). Pierwsze spostrzeżenia – Tony i Manu tacy uśmiechnięci, wyluzowani, Kawhi i Marco wyglądają trochę inaczej niż na ekranie, znaczy na żywo lepiej, Boris kawał chłopa i też jakiś inny, Matt chyba przytył, a Duncan jak… Duncan.
Zaraz miał się rozpocząć mecz, więc zaczęto nas wyganiać z parkietu. Udałam się na swój sektor. Przede mną siedziało pełno „Duncanów”, „Parkerów”, „Ginobilich”. A za mną rząd kibiców z Polski. Berlińska publiczność bardziej euforycznie zareagowała na wyjście miejscowej drużyny, niż na SA Spurs. Z tych emocji ciężko mi było skoncentrować się na samym meczu. Ostrogi szybko wyszły na prowadzenie. Zapowiadało się jednostronne widowisko, ale nic bardziej mylnego. Alba nie odpuszczała. W końcu wygrana z Mistrzem NBA byłaby nie lada wyczynem. Spurs nie zdążyli się jeszcze rozegrać. To było widać w ich grze. Proste straty, niepotrzebne faule. I tak oto doszło do wielkiej niespodzianki. Buzzer beater zadecydował o wygranej Alby. Chyba nie muszę mówić jakie dzikie szaleństwo i radość zapanowały na sektorach. Sensacja? Nie wydaje mi się. Jeszcze przedmeczem spierałam się z kolegą (tzw. Spurshater) o to kto wygra ten mecz. Powiedziałam, że Spursi są jedyną drużyną NBA, która mogłaby „oddać” zwycięstwo ku uciesze lokalnej publiczności. Oczywiście nie twierdzę, że Alba wygrała niezasłużenie. Stawili czoła najlepszym i nie tylko „trzymali wynik”, ale i udało im się odnieść zwycięstwo. Zasłużone zwycięstwo. Co tam musiało się dziać w szatni Spurs po meczu… coach Greg dał mały „pokaz swoich umiejętności” w końcówce spotkania.
Najlepszym strzelcem został Tony Parker. Po meczu zastanawiałam się, kiedy on zdobył te 28punktów. Owszem, miał kilka bardzo efektownych, popisowych „wjazdów” pod kosz, takich z boisk NBA i dominował wśród Spursów. Spudłował jednak dwa ważne osobiste. W gustownym garniturku,jego zmiennik, Patty, z powodu kontuzji, mógł obserwować całe wydarzenie jedynie z ławki. Słabo zaprezentował się Manu, to nie był jego dzień. Czegoś więcej oczekiwałam od członka „Trójcy”. Co do Tima, mam nadzieję, że to nie będzie jego ostatni sezon. W Berlinie udowodnił, że jest nadal jednym z najważniejszych elementów tej „spurso-układanki”. Z dobrej strony pokazał się też MVP Finałów NBA – Kawhi Leonard, a na wyróżnienie zasłużyli Danny Green i Boris Diaw. Druga piątka Spurs generalnie zawiodła.
W skali 1–10, z kolegą Marcinem, daliśmy temu wydarzeniu ocenę 8 (bo przecież 9 i 10 trzeba sobie zarezerwować na „prawdziwy” mecz w San Antonio). Wrażenia i emocje, jakie temu towarzyszyły są jednak nie do opisania. To było coś magicznego.W drodze powrotnej telefon do mamy: – I jak było? – No, przefenomenalnie! W końcu zobaczyłam ich na żywo! – A kto tam w ogóle grał? – No Duncan przecież! – A to ten „Danken”, który w dzieciństwie cały czas wisiał u ciebie nad biurkiem? – Tak, mamo, to ten! – Aaaaahaaa.
JS
Masa kibiców z Polski i generalnie fanów Spurs. Ja akurat miałem wrażenie, że koszulek SAS jest więcej niż tych żółtych Alby. Oby jeszcze kiedyś zawitali do Berlina to znowu się wybiorę na ich mecz. I tylko wyniku szkoda :)
Świetny tekst :) Gratuluję spełnienia tego marzenia :)
Też byłem na meczu ;) i mam sporo zdjęcia Spurs z meczu jak i z pod Ritza jak wracali z treningu;) he he Lady Gaga też była he he. Był ktoś na tym spocie co NBA na przeciwko wyżej wspomnianego Ritz’a rozbiła?? Mam zdjęcie z Elliotem i jak byłem z zoo w Berlinie to Tony Parker spacerował ;) Ogólnie zajebisty wyjazd jak i mecz który rostrzygnął się w ostatnich sekundach ;)