To miał być kolejny spokojny wieczór – wiecie ten z serii prowadzenie od pierwszych minut +20 i kontrola do ostatniego gwizdka, branie czasów kiedy rywal schodzi do +14, bla bla bla. Po 36 minutach gry nic nic nie zapowiadało tego, że faktycznie ten plan może zostać zmieniony i doczekamy się jeszcze prawdziwych emocji. Sacramento Kings jednak po tym jak świetnie zaczęli sezon, teraz testują jak dużą przewagę są w stanie stracić w kilkanaście minut – dwa dni temu z Mavs na liczniku mieli już +22 a i tak przegrali. Dzisiaj było +26, tyle że Vince Carter i Courtney Lee sprawili, żebyśmy zbyt szybko obok tego meczu nie przeszli. Polecam włączyć sobie czwartą kwartę tego spotkania, żeby na własne oczy przekonać się co Grizzlies zrobili z rywalami w najważniejszych momentach tego pojedynku. Miśki zwyciężyły 111-110, a odrobienie różnicy 26 punktów na przestrzeni całego meczu, jest nowym rekordem jeśli chodzi o comebacki w historii klubu. Jason Thompson lubi to.
Goście wyciągnęli wnioski ze swoich pierwszych minut w spotkaniu z OKC i tym razem zamiast bombardowania kosza z dystansu szukali gry bliżej obręczy. Przyniosło to zamierzony efekt, bo DeMarcus Cousins od początku był w gazie i pewnie ogrywał bezradnego Marca Gasola. Po jego siedmiu oczkach Kings zaliczyli serial punktowy 11-2 i trener Joerger musiał prosić o przerwę na żądanie. Na nic się to jednak nie zdało, bo koszykarze z Sacramento postawili twarde warunki w defensywie, a swoje rzuty trafiali Rudy Gay i Jason Thompson. Po kolejnym runie, tym razem 13-4, znowu przerywać dobrą passę rywali musiał Joerger, bo w połowie pierwszej kwarty przewaga Kings wynosiła już 18 oczek (!!). Grizzlies postanowili tradycyjnie przespać początek i sprawdzić jak dużą stratę są w stanie zrobić sobie w 12 minut. Stanęło na 22 punktach różnicy, a mogło być więcej, ale Quincy Pondexter trafił trójkę z ośmiu metrów. Tak więc po pierwszej części gry w FedEx Forum mieliśmy 38-16 dla gości i może nawet lepiej, że sporo fanów Miśków spóźniło się na to spotkanie.
Po powrocie na boisko zaczęli budzić się gospodarze, a wszystko dzięki parze Conley-Leuer, którzy mądrze czytali defensywę Kings i popisali się dwoma z rzędu ładnymi pick&rollami. Mike Conley mocno znęcał się nad Sessionsem i gubił go na każdej możliwej zasłonie. Rozgrywający Grizzlies świetnie wypatrywał lepiej ustawionych kolegów i dzięki niemu ze swoich pozycji trafiał Koufos, a przewaga gospodarzy zmalała do 15 oczek. Powrót na boisko Tony’ego Allena dał Miśkom impuls do lepszej defensywy, a sam zainteresowany praktycznie całkowicie wyłączył z gry na kilka minut Rudy’ego Gaya. Podopieczni Joergera ogrywali swoje dwie wieże, szukając szansy na zmniejszenie strat pod koszem, ale dobre transiftion offense i celne rzuty McLemore’a oraz Collisona sprawiały, że Kings ciągle mieli około 20 oczek więcej. W końcówce gospodarze nieco przyśpieszyli i dzięki skutecznej grze Conleya udało im się zmniejszyć straty do 16 punktów. Kings wygrywali do przerwy 62-46, a Zach Randolph pracował dzisiaj na dwa etaty.
Po przerwie oglądaliśmy skuteczną grę z obu stron i praktycznie na każdy celny rzut Gasola albo Z-Bo, goście mieli odpowiedź w postaci Rudy’ego Gaya czy Bena McLemore’a. Miśki robiły co mogły, żeby zmniejszyć swoją stratę, ale nawet skuteczna gra Courtneya Lee nie przynosiła pożądanych efektów. Pomógł dopiero 4 faul Cousinsa, który swoją drogą miał spore pretensje do arbitrów o gwizdanie przewinień podczas bitwy niedźwiedzi polarnych jego masowania się z Zachiem Randolphem. Wtedy Miśki podkręciły tempo, zaczęły grać kapitalnie w defensywie i nakręcać swój kontratak po niecelnych rzutach Rudy’ego Gaya. Przewaga Kings stopniała do 12 oczek, a kibice Grizzlies rozgrzani do czerwoności już wiedzieli co się święci w decydującej części spotkania. Cały efekt popsuł lekko Darren Collison, który równo z syreną trafił zza łuku o deskę i na chwilę zdjął uśmiech z twarzy fanów gospodarzy, ale jak się później okazało, były to tylko dobre złego początki.
Ostatnia część tego meczu to już wielka pogoń gospodarzy. Początkowo Kings nieźle odpierali ataki rywali, ale im bliżej końcowej syreny tym napór Grizzlies stawał się coraz mocniejszy. Punktem kulminacyjnym okazał się 5 faul Cousina, po którym center Kings musiał udać się na kilkuminutowe wakacje, a to bez skrupułów wykorzystali gospodarze.
Kompletnie zniknął nam z gry Rudy Gay, którego świetnie zatrzymywał Vince Carter. Ten drugi chwilę później trafił piękną trójkę właśnie sprzed nosa Gaya, a Miśki bardzo mądrze wykorzystały fakt, że na ławce siedzi Cousins i każde posiadanie pchali w pole trzech sekund, gdzie Z-Bo i Gasol konsekwentnie wymuszali przewinienia i co chwila stawali na linii rzutów wolnych. W połowie czwartej części Grizzlies zeszli do 10 oczek i mecz zaczynał się od nowa. Mike Conley grał w tej kwarcie koncertowo i to właśnie po jego dwóch asystach, kolejne dwie trójki trafił Vince Carter i tutaj już na kilometr pachniało zwycięstwem gospodarzy w końcówce.
Później już rządził Conley i Randolph, a bezradni Kings mogli tylko przyglądać się jak ich 26-punktowa przewaga roztopiła się i na półtorej minuty przed końcem spotkania na tablicy wyników mieliśmy remis – po 106. Szansę na zdobycie prowadzenia miały obie ekipy, ale Rudy Gay był KAPITALNIE kryty przez Cartera, który nie pozwolił mu na żaden swobodny ruch w tej kwarcie, Ben McLemore nie trafił z rogu i wtedy sprawy w swoje ręce wziął Cousins, który najpierw zablokował Gasola, a chwilę później ograł go 1 na 1 i Kings byli +2, a do końca zostały 24 sekundy. Grizzlies jednak się nie podpalili i zagrali świetną akcję, którą celnym rzutem zza łuku zakończył Mike Conley. 109-108 dla gospodarzy i role się odwróciły.
Cousins kolejny raz pokazał, że jest bestią i zagrał z Marcem Gasolem 1 na 1 z obwodu wymuszając faul Hiszpana i wyprowadzając swoją ekipę kolejny raz na prowadzenie. Odpowiedzią na to miała być akcja Randolpha, ale Boogie wybronił tę sytuację, piłkę zebrał McLemore i miało być po meczu, ale młodszy z braci Gasol zdążył jeszcze sfaulować drugoroczniaka rywali. Ten przestrzelił oba rzuty wolne (dajmy na to, że drugi taktycznie co by się nie znęcać), a Z-Bo zbierając piłkę zdołał jeszcze poprosić o czas i Miśki miały 4 setne sekundy żeby zrobić cokolwiek co da im zwycięstwo.
Pamiętacie finały z 2009 roku? Lakers-Magic na ławce tych drugich nasz Marcin Gortat. Game 2. Magic mają szansę na wyrównanie stanu rywalizacji. 6 setnych sekundy, idzie seria zasłoń, Hedo podaje na alleyoopa do Courtneya Lee, a ten spod samej obręczy się myli. Pamiętacie, prawda?
Oczywiście bohaterem spotkania został Courtney Lee, ale kilka wniosków po tym spotkaniu:
1. Vince Carter zjadł Rudy’ego Gaya w czwartej kwarcie. Co prawda początek tego meczu miał mocno przeciętny, ale w decydującej kwarcie wyłączył z gry lidera Kings i pokazał mu jak gra się w defensywie, a do tego lutnął mu trzy trójki sprzed nosa w kluczowych momentach pogoni Grizzlies.
2. Mike Conley także zagrał kapitalnie w czwartej części i był dyrygentem całej tej załogi. Do tego ta trójeczka na 10 sekund przed końcem. Uaa.
3. Kings naprawdę grają świetnie i rzucić 110 punktów w Memphis to nie byle co. Problem w tym, że kiedy z boiska schodzi Cousins to Gay nie radzi sobie najlepiej, a defensywa Kings jest pozorancka.
4. Hej – serio wierzyliście, że Kings wygrają w Memphis?
Naprawdę bardzo dobry mecz – co prawda fani gości mogą być zdruzgotani tym jak ogromne przewagi ich ulubieńcy potrafią roztrwonić, ale takie spotkania jak dzisiaj to jest to co misie tygrysy lubią najbardziej :)
(8-1) Memphis Grizzlies 111-110 Sacramento Kings (5-4)
(16-38, 30-24, 30-29, 35-19)
Grizzlies: Conley 22, Gasol 20, Z-Bo 17, Lee 16, Carter 11, Koufos i Leuer po 8, Udrih 4, Pondexter 3, Prince 2
Kings: Gay 25, Cousins 22, Collison 20, McLemore 17, Landry 10, Thompson 6, Sessions 5, Stauskas 3, Evans 2
Technik dla DMC to kpina.
fakt
Gdybym był na jego miejscu zszedł bym za 2 przewinienie techniczne (powiedział bym sędziemu że 1 może sobie wsadzić). Na konferencji prasowej oczywiście również bym zabrał głos.
Nie powinno być tak ze z ludzi robi sie roboty które nie mają mieć w sobie kszty ekspresji.
Proponuje aby liga faszerowała graczy xanaxem albo lepiej Klonopinem :-) plus coś na obniżenie testosteronu. Wtedy po boisku będa „biegać” żywe trupy które nie będą miały w sobie za grosz agresji oraz własnego zdania.
Cousins nic nie zrobił! Chyba ze coś powiedział bo mowa ciała nie wskazywała na słuszność technika.
Czy w pomeczowym boxscorze licznik zwycięstw jest aby dobrze dopasowany do drużyn?
Krzysiek nie uznaje porażek jednym punktem i przegranych swojej drużyny z Mavs oraz Grizzlies. Stąd też tak wysoki bilans Kings;-)
Hahaha tak jak Woy powiedział :) Sory zagapiłem się, coś bezsensownie przepisałem bez sprawdzenia :)
Według mnie Malone niepotrzebnie trzymał Gaya przez całą 2 połowę. Te kilka chwil na ławce mogłoby się przydać, bo wiadomo, że zbyt duże minuty wpływają na spadek efektywności zawodnika, co mogliśmy zaobserwować w 4 kwarcie (z całym szacunkiem dla Vince’a, który też robił niezłą robotę).
Z drugiej strony to jest jednak problem Kings, wszystkie konfiguracje, w którym na parkiecie nie ma duetu Cousins/Gay wyglądają okropnie. O kłopotach Rudy’ego już wspomniałeś, gdy DMC zostaje sam jest równie źle (rzadko to się zdarza, bo ciągle ma kłopoty z faulami i gra duże mniej od niego), a piątka złożona bez tych dwóch typów oznacza w 99% run drużyny przeciwnej (wiadomo, z wyjątkiem 76ers, to nie NBA).
Z czego to się bierze? Oglądałem Sacramento chyba z 6 razy w tym sezonie i tu niestety wszystko oparte jest na indywidualnych umiejętnościach wyżej wspomnianej dwójki. Bardzo mało asyst, mnóstwo izolacji i wielkie kłopoty gdy jeden z liderów ma akurat gorszy dzień. Na miejscu trenera rotowałbym w taki sposób, by na parkiecie zawsze znajdował się jeden z nich, bo drugi garnitur z takimi asami jak Evans czy Stauskas (nie wiem jak mógł pójść tak wysoko, trzeba mu natychmiast obciąć minuty, jeśli chcą wygrywać) pozwala złapać rytm przeciwnikowi i później dzieje się to, co w ostatnich meczach.
No i Cousins mógłby ogarnąć się z tymi faulami. Center niby zawsze jest zagrożony w tym elemencie, bo ciągle przepycha się pod koszami, ale jak koleś praktycznie w każdym meczu popełnia 5 przewinień tzn, że coś jest nie tak. Gdyby mógł grać te 35 minut, to w połączeniu z podobnym czasem u Gaya mogłoby dać trenerowi większe możliwości rotacji.
Mimo wszystko i tak trzeba wzmocnić tę drużynę, bo to nie jest wschód, gdzie dwoma dobrymi zawodnikami plus Collison i McLemore z przebłyskami pewnie i drugą rundę PO dałoby się ugrać. Jeśli uda się trzymać całkiem dobry bilans do momentu aż walczący o wysoki numer w drafcie zaczną rozdawać swoich zawodników, to może coś z tego być. Choć, gdybym miał oceniać to pierwszej ósemki nie będzie, nie na zachodzie. Dodatni bilans byłby sporym sukcesem.
kolejny wazny faul gwizdniety Kuzynowi z kapelusza, najpierw z suns, teraz to
A ja uwierzyłem w Memphis jak zobaczyłem tą chustę belive memphis , to był punkt zwrotny tego meczu :P A tak bardziej poważnie to rzeczywiście bez DMC Kings się posypali , ale to co robił Vince …