Witam wszystkich czytelników Enbiej.pl. Jestem Majecha i niektórzy z Was mogą mnie kojarzyć z udzielaniem się na enbiej.pl i wspólnym przeżywaniem wydarzeń z naszej ulubionej ligi. Dziś chciałbym zaprezentować moje przemyślenia na temat prehistorii koszykówki spod znaku NBA. Najpierw jednak kultura nakazuje aby się czytelnikom przedstawić.
NBA uwielbiam od momentu postawienia kosza na osiedlu w pierwszej połowie lat 90-tych. Bulls, Knicks, Hornets – dla tych drużyn gotów byłem zarwać noce, gdyby tylko było można je gdzieś oglądać na żywo. Dziś do grona ulubionych zaliczają także się główni oponenci moich pupili z tamtych lat – Sonics, Jazz, Pacers. Po drugim odejściu Jordana i lookoucie zostaję „złym tatusiem” NBA – Kocham moje dziecko ale zdecydowanie nie poświęcam mu należytej uwagi. Studia i brak dostępu do mediów (jeszcze 12 lat temu na 130 studentów mojego roku nikt nie miał laptopa) powodują, że do dziś nadrabiam zaległości i z wypiekami na twarzy oglądam mecze sprzed 10-12 lat. Jestem uzależniony od NBA – liga jest moją zaległą lekturą szkolną, komiksem i najcieższą literaturą – rozwija mnie, uczy i bawi jednocześnie. Dziś kibicuję Knicksom, Hornets, Kings i Nets. W pojedynku tytanów ze zwykłymi ludźmi moje serce jest ze słabszymi … lub ze Spurs. Uwielbiam dyskutować i liczę na Wasze zdanie pod moimi wpisami. Mam nadzieję, że inspiracja będzie rosła z autorskim stażem a Wasza krytyka pomoże mi ulepszyć warsztat.
Dobra, czas zająć się basketem! Czym będzie seria „Zanim wybiła północ”? W skrócie – prehistoria NBA. Tytułowa północ to liczba 24…sekund, czyli czas jaki mają drużyny na rozegranie akcji. Wprowadzenie zegara mierzącego czas posiadań jest bez wątpienia najważniejszym wynalazkiem w historii koszykówki. Seria „Zanim wybiła północ” przybliży nam prehistorię NBA, którą oddziela od stale rozwijającej się gry, jaką znamy dziś, moment rozpoczęcia liczenia drużynom czasu na oddanie rzutu. A jaka jest ta stara liga? No cóż, dziś wydaje się kompletnie anachroniczna ale również nie jest winą naszych babć, że za młodu prały w rzece. Historia NBA liczona od wprowadzenia zegara nad tablicą rozpoczyna się wraz z sezonem 1954/55. Co było wcześniej? George Mikan, Bob Cousy, Paul Arizin – kojarzycie? Philadelphia Warriors, Knicks i Lakersi jeszcze ze stanu Minnesota. Firmy istniejące do dziś ale pod nowymi oprócz Knicks adresami. Wielkie mecze, sylwetki ludzi koszykówki i trudne początki – prawdziwy kocioł młodej, nieopierzonej ligi z wielkimi problemami. Iście fascynujący czas – taki „Dziki Zachód” koszykówki.
Dolph Shayes – wielka gwiazda ówczesnej NBA. Znany z celnego wysokiego rzutu z dystansu i potężnych drive’ów na kosz
Wracając do tematu – skąd wziął się pomysł na mierzenie w ogóle czasu na rozegranie akcji? Ówczesny styl gry pomoże nam wyobrazić sobie Bob Cousy : „…Wtedy taki był sposób gry. Wyjść na prowadzenie i najszybciej jak się da zamrozić piłkę”. Drużyny de facto w koszykówkę grały maksymalnie do połowy trzeciej kwarty. Wtedy głównymi aktorami widowiska stawali się rozgrywający, z ówczesnymi umiejętnościami na poziomie uniemożliwiającym czyste odebranie im piłki: wspomniany Cousy z Celtics, Dick McGuire z Knicks, Slater Martin z Lakers, Bob Davies z Rochester Royals (dzisiejsi Kings) czy Andy Phillip z Chicago Stags. Tak wyglądały najbardziej żywiołowe mecze – długo pamiętane po ostatnim gwizdku. Często sposób bronienia zmieniał się diametralnie już wcześniej – na początku drugiej kwarty, nawet w pierwszej. Przekroczenie lini połowy boiska (limit 10 sekund od 1933 do 2001 roku w NBA) następnie niekończące się podania, w końcu faul bezradnej obrony i masa rzutów osobistych. W 1953 roku w spotkaniu Play-Off pomiędzy Boston Celtics a Syracuse Nationals oddano 106 rzutów osobistych co daje pojęcie o tym jak bezbarwny to był mecz. W meczu tym ustanowiono rekord Play-offs w liczbie fauli jednej drużyny – 55. Warto wspomnieć, że nie był to mecz rekordowy pod względem fauli w ogóle. W listopadzie 1949 roku w meczu Anderson Packers – Syracuse Nationals sędziowie odgwizdali 122 przewinienia. Fani byli katowani tym „widowiskiem” przez 5 dogrywek. Żałuję, że nie zachowały się informacje ilu widzów dotrwało do końca meczu?
Box-score z meczu Nationals : Celtics i Bob Cousy z 30 trafieniami z linii rzutów wolnych
Nie jest trudno dotrzeć do statystyk drużyn z tamtego okresu. W sezonie 1949/50 najlepiej punktująca drużyna Anderson Packers zdobywała średnio 87,3 ptk na mecz. Nienajgorzej jak na tamte czasy ale to co szokuje to fakt, że trafili 1900 rzutów z gry i 1700 rzutów wolnych. Podobne proporcje statystyk prezentowały wszystkie drużyny. Dla porównania w zeszłym sezonie ligowa średnia rzutów osobistych na drużynę to 1462 a najczęściej stawali Rockets – 1814 razy. Ligowa średnia meczów drużyny z sezonu 1949/50 to 66 (nie wszyscy zagrali tyle samo spotkań!). Biorąc pod uwagę mniejszą liczbę spotkań, ówczesny styl gry i taktykę jest to zupełnie kosmiczna liczba rzutów osobistych.
Howard Schultz z Anderson Packers – grający trener, którego drużyna dzierży rekord 66 fauli w meczu NBA
Teraz ze skrajności w skrajność. Podczas spotkania Minneapolis Lakers z Fort Wayne Pistons (przed przeprowadzką do Detroit) z 22 listopada 1950 roku gracze Pistons wpadli na pomysł jak ograniczyć poczynania ofensywne legendarnego już George’a Mikana. Postanowili, po prostu nie grać! Oczywiście nie w sensie dosłownym. W całym meczu oddali 13 rzutów a w niektórych momentach spotkania ich akcje trwały 4 minuty! Mecz był tak szkaradny, że połowa widowni czytała na trybunach gazety a druga użerała się w kasach o zwrot pieniędzy. O wygranej zdecydował jakiś szalony „run” Pistons w czwartej kwarcie, bowiem zdobyli w niej 3 razy więcej punktów (wynik czwartej odsłony to 3:1). Efekt tej taktyki to wynik 19:18 (dla Pistons) pozostający niechlubnym, hańbiącym rekordem NBA. Drużyny trafiły łącznie 8 rzutów z gry! Nawet najbardziej fanatyczni wielbiciele Lakersów nie mogą powiedzieć, że ich drużyna zawsze grała „Show time”. Z kolei fani Pistons przyznają chyba, że tłoki tym razem przesadziły ze szczelnością obrony. Czerstwe ale nie mogłem sobie odmówić tej goryczki.
Nie wymaga komentarza…
Oglądając takie mecze nie trudno było spodziewać się rychłej śmierci koszykówki. Od początku istnienia amerykański sport przeżywa rywalizację najpopularniejszych dyscyplin o widza. Koszykówka wydawała się tracić dystans do uciekającej czołówki lig – Baseballu, Footballu i gdzieniegdzie Hokeja. Właściciele drużyn z komisarzem ligi – Mauricee’m Podoloff’em na czele spędzali długie godziny na dyskusjach jak urozmaicić grę, jak sprawić by mecze były ciekawsze, by NBA nie zakończyła swojej działalności po kilku zaledwie sezonach. Danny Biasone, właściciel
i założyciel Syracuse Nationals (dzisiejsi 76ers) wraz z menedżerem swojej drużyny Leo Ferrisem (jak często się zdarza, że zatrudniasz na tym stanowisku jednego z założycieli NBA!?) połączyli siły i zaadaptowali pomysły trenera Yale Howarda Hobsona. Biasone skupił się na podstawie swojego biznesu – widzach, to oni zapełniają kasy dolarami. Publiczność oglądająca sport kupuje rozrywkę. Lubi, gdy z parkietu ciekną emocje a o wyniku rozstrzygają nierzadko ostatnie sekundy. Sport to poezja ruchu więc im jest go więcej tym lepiej. Nie może być jednak tak,
że drużyny padają wyczerpane w drugiej kwarcie, bo przez 20 minut gra przypomina czyste szaleństwo. W sukurs optymalizacji tempa przyszły proste obliczenia. Biasone zauważył,
że najciekawszymi wydawały mu się spotkania, w których drużyny oddawały po około 60 rzutów. Takie mecze obfitowały i w szybkie kontry i taktyczne „szachy”, sprawiały wrażenie zbilansowanych w kwestii emocji i efektywności gry. Zawodnicy grali dynamicznie ale nie wypalali się zbyt szybko z sił, końcówki spotkań miały być efektowną wymianą ciosów a nie festiwalem rzutów wolnych. Wracając do obliczeń – Biasone z Ferrisem zastosowali prostą formułę:
2880 sekund (48 minut spotkania) : 120 (liczba rzutów w meczu [bo 2×60]) = 24
! Eureka !
Danny Biasone ze swoim wynalazkiem w tle. Lata 90-te ubiegłego wieku.
Początki gry z zegarem były nerwowe. Zawodnicy czuli się trochę zagubieni, zestresowani płynącym czasem. Sytuację opisuje członek Galerii Sław Dolph Shayes : „…Myśleliśmy, że konieczne jest błyskawiczne podawanie i oddanie rzutu. Na początku zajmowało nam to w jakieś 8-10 sekund. Jednakże kiedy gra się rozkręcała, genialny pomysł Biasone zaczynał działać. Mogliśmy spokojnie pracować piłką nad dobrym rzutem…”. Pomysł się spodobał innym właścicielom i po pierwszych próbach zegar na stale zagościł w NBA od sezonu 1954/55. Efektem wprowadzenia zegara były zwiększone frekwencje na trybunach – po 3 latach o blisko 40%. Średnia punktów wszystkich spotkań wyniosła 93,1 – była o 13,6 punkta wyższa niż przed przełomowym sezonem.
W sezonie 1954/55 Boston Celtics jak pierwsi przekroczyli barierę średniej 100 ptk na mecz w sezonie. Nie minęło 5 lat a 100 ptk na mecz stało się normą dla każdej drużyny. Kibiców stale przybywało – NBA była uratowana. Sprawę ponownie pięknie podsumował Bob Cousy:”…Przed wprowadzeniem nowej zasady ostatnia kwarta mogła być zabójcza. Drużyna prowadząca
w meczu trzymała piłkę bez końca, jedyną metodą na odzyskanie jej było sfaulowanie. W międzyczasie nikt nie odważył się rzucać i cały mecz spowalniał. Z zegarem – mieliśmy ciągłą akcję. Myślę, że uratowało to NBA w tamtym czasie. Pozwoliło to grze nabrać oddechu świeżości i spowodowało rozwój…”
Bob Cousy (nr 14) – legendarny playmaker Celtów około 1953 roku
Wprowadzenie 24 – sekundowego zegara było największą zmianą jaka dotyczy koszykówki od momentu jej wynalezienia. Reguły są dostosowywane, unowocześniane i bez względu na to jak to oceniamy, powodują ciągły nieustający rozwój tej dyscypliny. Niewiele zaryzykuję twierdząc, że bez zegara nad tablicą dzisiejsza koszykówka jeśli w ogóle by istniała, to nie w takim wymiarze jaki mamy przyjemność obserwować. Dniem w którym umarła nuda była sobota 30 października 1954 roku, bo 24 sekundowy zegar zagościł w halach na stałe od początku sezonu 1954/55.
Do usłyszenia – za tydzień George Mikan i jego wpływ na dzisiejszą grę nie tylko centrów.
Wow,
RESPEKT!
Mówiłem, że się spodoba!
Kawał ciężkiej roboty!
Naprawdę dobrze napisane!
Dobry ART !
Czekam na więcej. Myślę, że dużo nowego się dowiem czytając ten cykl. Dobra robota
Super artykuł, zawsze chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o historii NBA. Mam nadzieję że będzie tego więcej :)
Same dobre artykuły ostatnio :D
Ej, tyle nazwisk, statystyk i danych sprzed lat – jestem pod wrażeniem. Na pewno napisanie tego tekstu zajęło Ci sporo czasu – pełen szacunek, sporo się dowiedziałem. Powodzenia w dalszym pisaniu.
Nic dodać, nic ująć:-) Czekałem na Twój debiut, byłem pewien, że coś napiszesz. Ale takie retro, no, nie spodziewałem się. Super wprowadzenie do historii NBA, czekam na następne części. Kurczę, myślałem, że dużo wiem z przeszłości, ale za Chiny nie słyszałem o Anderson Packers, podejrzewam, że wielu z nas również:-).
Dzięki
MA chłopak wejście smoka co? Kurde tylu ostatnio debiutantów, że może my byśmy coś skrobneli? :) Brawo Majecha. Czytałem z wielką uwagą i ciekawością. Jak ja Was Zakapiory Kocham w te Walentynki i nie tylko :):)
Gratulacje za debiut!:)
Co do serii,świetny pomysł,miło się czyta,z niecierpliwością będę wyczekiwać dalszych części!
Swietne!
Majecha, po tym jak czytam twoje komenty to musialo byc dobre, nie zawiodlem sie. Czekam na nastepny.
Hmm, oprócz tego, że temat bardzo ciekawy, to dodatkowo masz smykałkę do pisania z fajną lekkością, jednocześnie wtrącając dużo szczegółów. Czułem się jak na bardzo fajnym wykładzie. Chapeau bas.
Dziękuję za wszystkie komentarze – obiecuję, że wyłącznie zmotywują mnie do pisania, mam nadzieję lepszego. Dziękuję również BigAlowi za korektę tekstu i duchowe wsparcie – dla świeżaka te kilka słów dużo znaczy.
Mnoży się nam redaktorów:) ale to strasznie miłe zjawisko:) Jestem Tutaj codziennie i im więcej wpisów tym lepiej, lubię to!!!:)
Świetne. Pozdrawiam i czekam na kolejne części.
Majecha…na prawdę super… czekam na więcej… ;)
Co to w ogóle ma być? Kółko wzajemnej adoracji? Zero krytyki dla autora? Widzę, że pierwszy muszę wylać wiadro pomyj na czyjąś głowę, żeby doszło, że nie nadaje się do pisania…… Żartuje. Bardzo przyjemny tekst. Tak trzymać Panie Majecha:) Bądź jednak czujny, już zacieram ręce na następne Twoje wpisy i oczekuje utrzymania wysokiego poziomu;p
Dzięki za wyostrzenie zmysłów, doceniam każdy komentarz. Nie zapomnijcie o smsie w konkursie Tele – tygodnia „debiuty roku”;) To tylko żart, szampan wystrzeli jak po 10 artykule nie będziecie mieli dość.
Akurat jeśli chodzi o Twój poziom to jestem względnie spokojny:) Często tu zaglądam, rzadziej się wypowiadam, ale skoro już zacząłeś tu pisać więcej niż w komentarzach to super by było utrzymać taki poziom, bo był tu nijaki Qcin, który zaczął interesująco intygująco, po czym przeistoczył się w rekadtora naczelnego pudelka:p Tovie tego nie życzę. Głównie przez sentyment do Twoich komnetarzy, całkiem sporej wiedzy dość umiejętnie przekazywanej. Na pewno większej od mojej. Najprościej ujmując chłonięcenie wiedzy od takich ludzi jest przyjemością, także smsa wyślę na pewno:D
Dobra koniec lizustwo;p
Dwa kciuki w górę. Więcej proszę :)
Świetnie się czytało, bardzo dobra inicjatywa. Należał się Majechowi (dobrze odmieniłem?) swój felieton, za te wszystkie komentarze i aktywność
PS. Kiedyś na enbiej jeszcze przed zmianą layoutu strony, pamiętam że wychodziła seria (hmm chociaż to względne słowo, być może kilka) felietonów odnośnie różnych, ciekawostek, smaczków, historii z NBA lat 80-90. Prowadził ją też ktoś z komentujących, który dostał szansę wykazania swojej wiedzy, Woy kojarzysz o kogo mi chodzi, bo nie mogę znaleźć.
To jest odpowiedz dla osob ktorym na hasło „historia NBA” zapala się lampka z nazwiskami: Jordan, Olajuwon, Magic Johnson, Thomas, Bird, Drexler itp (kolejność przypadkowa).
Otóż nie! Powyzsze było „chwile temu”. Historia jest opisana w tym artykule.
Respekt! Życzę autorowi utrzymania poziomu w następnych odslonach cyklu, a domyslam się ze nie będzie to łatwe.