3-1 w kieszeni i trzy szanse na wygranie czwartego meczu. Tak wyglądała sytuacja L.A. Clippers przed kilkoma dniami. Kiedy my zastanawialiśmy się w jaki sposób Klipery poradzą sobie z absencją Chrisa Paula, to zespół Doca Riversa potrafił zadziwiać i wygrywał mecz z Houston. Fantastyczą formą imponował Blake Griffin, z drugiej strony poniżej oczekiwań spisywał się James Harden. Nastąpiły dwa ważne – dla losów serii – spotkania. Mecz numer 5 w Houston, którym w mojej opinii trener kalifornijczyków przegrał całą rywalizację, niedostatecznie motywując (lub w ogóle nie motywując) swojego zespołu oraz myśląc o spotkaniu numer 6 ( w końcu przed własną publicznością, odpuszczając poniekąd spotkanie w Toyota Center). Potem było już coś, co mieliśmy okazję widzieć w 2000.roku kiedy Blazers czuli się pewni wygranej w tej samej Staples Center, w meczu przeciwko Lakersom. Rotacje w piątce Kevina McHale’a , postawienie na rezerwowych graczy oraz eksplozja formy przy rzutach z dystansu zaprowadziła Rakiety do meczu 7, w którym już wystąpili w roli myśliwego.
Kiedy przed meczem, dyskutowaliśmy z Sebastianem (Triple ex) o przewagach Rockets na ten mecz, nasz forumowy kolega i Wielki Fan Rakiet sugerował , że wielką rolę odegra publiczność i własny parkiet (obrzucane kosze, swoje klepki etc). Zakładał, że sędziowanie będzie bliższe gospodarzom oraz w końcu – James Harden – zagra wielki mecz. Dla mnie z kolei pewne było, że Rockets przerodzili się w rolę myśliwego (coś na wzór Bucks z pierwszej rundy Wschodu), kiedy ofiara zamieniła się polującego i czując krew nowej ofiary dokończy polowanie z łupem w rękach. Oczywiście liczyłem na houstoński tercet – Dwight Howard , Josh Smith , James Harden – który zagrał z wielkim zaangażowaniem, wykazując się cennym doświadczeniem z poprzednich lat gry. Widziałem też mentalny problem Clippers, podłamanych sromotną porażką w czwartej kwarcie meczu #6 w Staples Center. Sorry fani Clippers, ale uwierzyć w zwycięstwo kalifornijczyków było niezmiernie trudno. Sam talent nie wystarczał.
Rockets chcieli i nawiązali do ostatnich , najlepszych występów organizacji z 1997 roku , kiedy John Stockton odebrał Rakietom finały NBA. Charles Barkley marzył o kolejnych finałach NBA, przeciwko Michaelowi Jordanowi oraz swoim pierwszym tytule. Zresztą Clyde Drexler też o pokonaniu Jordana (bo tytuł już miał). Teraz staną naprzeciwko Golden State Warriors. Ogólnie rzecz biorąc, zarówno na Wschodzie jak i na Zachodzie dojdzie do pojednku dwóch najlepszych ekip z sezonu zasadniczego, najwyższej notowaych po RS.
Wracajac do meczu, od pierwszych minut oglądaliśmy wielką mobilizację w szeregach ekipy Kevina McHale’a. Wysoki poziom koncentracji startowej piątki oraz jasny plan działania przeciwko defensywie Clippers. James Harden wcielił się w rolę kretora gry i ku zdziwiniu rywala nie forsował swoich akcji czy rzutów, zamiast tego szukał dograń do Josha Smitha, Dwighta Howarda i Trevora Arizy. Praktycznie wszystko, czego się dotknął zamieniał w złoto. Goście w ostatnim meczu serii nie prowadzili nawet przez sekundę…
Podczas drugiej kwarty , dokładnie w połowie jej Rockets po trafieniu Jasona Terry’ego prowadzili 48-33. Przyjezdni wyglądali na przytłoczonych i przegrywających spotkanie we własnych głowach. Kiedy Chris Paul próbował napędzać swoich kolegów i niwelować straty (to był pierwszy moment meczu, kiedy Clippers mogli mówić o „byciu na styku”) do sześciu oczek, przebudził się Dwight Howard. Najpierw energiczny wsad, potem alley oop i zapał Clippers został stłumiony. Rockets prowadzili 10cioma.
W trzeciej odsłonie Clippers byli jeszcze bliżej, na trzy punkty do rywala. Znów napędzający ataki CP-3, coraz skuteczniejszy Blake Griffin i po wejściu na kosz JJ Redicka zrobiły się tylko trzy punkty straty (57-60). Czas Kevina McHale’a , po raz kolejny wzięty we właściwym momencie, obudził obronę gospodarzy i uruchomił kolejne ataki miejscowych. James Harden wszedł pod kosz i zakończył akcję wsadem. Josh Smith znów przymierzył zza łuku i Rockets – na nowo – odlatywali. McHale wyciągnął jokera z ławki, weterana Pablo Prigioniego (który pewnie czuł się mocniej, kiedy usłyszał o swoim koledze z kadry – Andresie Nocionim – wygrywającym Final Four Euroligi oraz zdobywającym statuetkę MVP finału). Papa Pablo popisał się trójką, za chwilę znalazł wolnego na dystansie Trevora Arizę a przewaga miejscowych znów rosła. Ostatnia akcja kwarty była popisowym ruchem Hardena – MVB (Most Valueable Beard) wykonał rzut z odejścia łamiący defensywę Clippers (85-68 przed IV kw). Toyota Center wrzała z zachwytu!
Czwarta kwarta była tzw. dobijaniem rywala. Corey Brewer i Trevor Ariza trafiali z obwodu, Clippersi próbowali skuteczniej punktować za sprawą duetu Griffin-Jordan, ale ich energiczne akcje nie zawsze wpadały do kosza przeciwnika (DeAndre przestrzelił alley oopa). Gdzieś na moment pojawiła się szansa by wrócić do gry o wygraną. Rozluźnieni Rockets pozwolili przeciwnikom z L.A. na zniewelowanie strat do 8 oczek (96-104). Piłka trafiła w ręce JJ Redicka i na 90 sekund przed końcem meczu ex gracz Magików przestrzelił najważniejszy swój rzut w meczu. Natomiast kropkę nad „i” postawił Ariza , trafiając swoją szóstą trójkę w meczu. Trevor trafił 6 z 12 prób i zakończył mecz jako drugi strzelec zespołu, z 22 pkt. James Harden królował z 31 pkt.
Podsumowując: jeśli wrócicie pamięcią do mojego felietonu sprzed kilku dni, „Dlaczego Rockets się nie uda?” to zauważycie wielkie zmiany w szeregach drużyny Wielkiego Celta. Jet Terry, Pablo Prigioni , Josh Smith i Corey Brewer przebudzili się od meczu #5. Rockets zaczęli grać szerzej, nie tylko rozciągając grę trafieniami dystansowymi, ale również rozwiajając skrzydła – Josha Smitha i Terrence’a Jonesa. Ich zagrania dwójkowe z Dwightem Howardem (oraz gdzieś z Clintem Capelą) były odpowiedzią na loby Clippersów. Przede wszystkim Howard zmazał plamę po przegranym meczu numer 4 (7 pkt i 6 zb) zaliczając dwa z rzędu double-double (15 w historii jego występów w play off z Rockets). Jednak największy udział w wygranej przyznałbym dwóm , ostatnio, pozyskanym graczom.
Oczywiście, że prym na parkiecie w Toyota Center wiódł James Harden, ale po raz kolejny nie byłoby trymfu drużyny bez pomocy skrzydłowych. Trevor Ariza zmierzył się z własnym duchem poprzednich play off 2014 oraz duchem strzelca – Chandlera Parsonsa – trafiając aż 6 rzutów zza łuku. Można rzecz, takiego Arizy wyczekiwano w Houston. W końcu , Josh Smith, właściwie ściągięty jako upgrade dla Dwighta Howarda i Terrence’a Jonesa, zawodnik mogący na różne sposoby zdobywać punkty oraz bronić graczy z co najmniej trzech różnych pozycji. I nawet brak Pata Beverley’a czy Donatasa Motiejunasa nie przyćmił talentu Rockets oraz szans na awans do finału konferencji. Finału , który do czwartku był niewyobrażalny w głowach najzagorzalszych fanów Rakiet, a który wczoraj stał się faktem. Warriors czekają, BRAWO ROCKETS!!
Co do serii Warriors – Rockets to idealny komentarz usłyszałem bodaj w podcaście Bowena . W tym czym Rockets są dobrzy – Warriors są lepsi. Rockets – główna broń trójki i całkiem niezła obrona . Jeśli będą iść cios za cios to niestety dla Rockets źle to się skończy.
Its Howard time- teraz ma szansę pokazać jak fantastycznym jest koszykarzem. To jest jedyna pozycja moim zdaniem na której mają przewagę Rockets. Reszta pozycji albo po równo albo na korzyść Warriors.
Przyznam że bardzo mi brakują Beverleya bo z nim w składzie mogłoby być różnie , a tak przyznam że liczę na dobrą serię ale jednak Warriors. Mam nadzieję że w 7 spotkaniach.
Obie drużyny zasługują na słowa pochwały i słowa krytyki. Obie miały swoje 5 minut w tej serii. Będziemy krytykować Houston za pierwsze 4 mecze. Ale będziemy krytykować również LAC za trzy ostatnie. Moim zdaniem taki a nie inny wynik to efekt kilku drobnych elementów, bo składy były wyrównane. Po pierwsze, trenerska kalkulacja Riversa i „odpuszczenie” meczu nr5, w którym powinni dobić rannego. Jak w piłce nożnej, kiedy po zdobyciu bramki drużyna prowadząca stosuje pressing i naciera ze zdwojoną siła. Po drugie, psychika zawodników LAC po niesamowitej przegranej wygranego meczu – w takiej sytuacji zwykle gwałtownie spada morale drużyny przegrywającej w taki sposób, jednocześnie zaś wzrasta niepomiernie wiara w sukces u drużyny podźwigającej się z kolan. I po trzecie, doświadczenie trenerskie. Widać było przez całą serię, jak gorączkowo szukał pomysłu na rozbicie przeciwnika McHale. To było bardzo znamienne, gdyż stojąc pod ścianą, wykorzystał praktycznie wszystkie możliwe opcje poprawy stanu serii i nie bał się postawić na warianty pozornie szalone, np. IV kwarta G6 i Harden na ławce. Rivers miał świetnie poukładany zespół, zespół zagrał fenomenalnie przeciwko Spurs. Fenomenalnie. I fenomenalnie weszli w serię z Houston. Jednak kiedy tryby maszynki zaczęły przeskakiwać, trener nie potrafił znaleźć sposobu na ich naprawę. Piąty mecz… Wielka szkoda.
LAC to świetny zespół i moim zdaniem nie potrzeba w nich żadnych zmian personalnych. Przegrał tu zwykły czynnik ludzki – psychika. Ale to jest właśnie ten element, który nam, fanom sportu, dostarcza niezapomnianych wrażeń. Byłem pod ogromnym wrażeniem LAC w tych PO i mimo porażki uważam, że przed LAC świetlana przyszłość, o ile nie dojdzie tam do zbyt wielu przetasowań i personalnych ruchów. Tak samo uważam, że gadanie o SAS, że przychodzi tam definitywnie czas zmian etc. to bzdura. I runda PO pomiędzy SAS i LAC to seria-marzenie. Jak finał NBA. Cudowne i porywające mecze, wspaniali zawodnicy po obu stronach. Rewelacyjne zagrania trenerskie itd. Znakomitych SAS pokonali fenomenalni LAC. Poza tym powoływanie się na miejsca po RS na Zachodzie pomiędzy tymi trzema drużynami jest trochę śmieszne. Ich kolejność została ustalona w zasadzie w ostatniej kolejce:) Różnica w bilansie to zaledwie jeden meczy wygrany/przegrany, nie mówiąc już o tym, że LAC i HOU mieli taki sam bilans:) Niuanse, niuanse, za które kochamy NBA. Upadki, wzloty, łzy szczęścia, rozpaczy. Celny rzut spóźniony o 0,2 sekundy by móc się cieszyć z dogrywki. Ja byłem za SAS. Ale nie rozpaczam z ich porażki w I rundzie. Zagrali świetne zawody, ale cóż, trafili na porywającą eksplozję formy zawodnikó LAC. W II rundzie mieliśmy nieprawdopodobny comeback Houston i za to należą im się wielkie brawa i uznanie. Choć i ja uważam, że LAC bardziej przegrali niże HOU wygrali tę serię. Ale taki jest właśnie sport… Te emocje:))
Pozdrowienia dla Was, drodzy Fani NBA:)
Marek to nie moja wina że Dallas samo się rozwaliło a Rivers okazał się idiotą bo ani nie obudował gwiazd, ani nie potrafił zareagować w meczu nr 6, odpuscil mecz nr 5 i nie wiedział co się dzieje w meczu nr 7. Nie interesuje mnie to że SAS przegrali, nie interesuje mnie to że Zachód jest wyrównany. Liczy się to Ze Houston swoją grą weszli do finału konferencji. Krytyka Hardena nie ma tu nic do rzeczy. Zawsze będziecie ujadać, ale wyniki Hardena w tym roku obroniły.
a jeszcze jedno :) Tak jak nikt nie zauwazył że nas kolega Mr. Cental nie jest Centralem tak ja mam w tym swoim nicku dwa s i dwa o – Sasoo a nie sasso jak większość nie wiedzieć dlaczego piszę.
Dyskusja na temat serii Rockets – Clippers chyba już się wyczerpała.
Zarzut o flopowanie w stosunku do Hardena można skierować przeciwko wielu innym koszykarzom, niech za przykład posłuży flop CP3 w ostatnich sekundach decydującego meczu vs Spurs. To ta akcja przesądziła o zwycięstwie Clippers.
Jeśli już więc generujemy zarzuty, to róbmy to obiektywnie, a nie wybiórczo.
Bardzo ciekawie przedstawia się finał konferencji na Zachodzie ale jak słusznie odnotował Adrian89, GSW ma przewagę niemal na każdej pozycji. Nie oznacza to bynajmniej szybkiego 4:0, bo oba zespoły dysponują wieloma fantastycznymi zawodnikami, którzy potrafią w pojedynkę odmienić losy meczu.
Rockets jeśli chcą wygrać, będą musieli zdominować strefę podkoszową – Howard i Smith mają ku temu predyspozycje. Dużo zależy tu od zaangażowania w akcje ofensywne Boguta – Dwight mocno atakowany od początku meczu lubi szybko złapać kilka przewinień, co wyraźnie osłabia zespół. Ale jeśli zadziała to w drugą stronę, GSW nie bardzo będą mieli argumenty przeciwko wyżej wymienionej dwójce z Houston.
Harden zagra przeciwko znakomitemu obrońcy (Andre), tymczasem Ariza będzie mógł się skoncentrować tylko na jednym trójkowiczu (Thompson?). Ciekaw jestem bardzo jak McHale ułoży defensywę Rakiet – tu dopatrywałbym się kluczowego czynnika w perspektywie całej serii.
No i Rockets nie mogą narzucić sobie tempa gry GSW, inaczej szybko zostaną skarceni.