Hej, hej! Tu enbiej! W kolejnej odsłonie „Dogrywki” głównymi postaciami będą: Ray Allen, Doug McDermott oraz dwójka latynoskich koszykarzy, którzy powoli zbliżają się do końca swych karier. Formuła taka jak zawsze – trzy pytanie i krótka próba odpowiedzi na nie. Zapraszam Was też do dyskusji w komentarzach.
1. DOUG MCDERMOTT – LUSTRZANE ODBICIE KYLE’A KORVERA?
Ostatnio oglądając spotkanie przedsezonowe pomiędzy Atlantą Hawks i Chicago Bulls w środku mojej głowy zaczął chodzić jakiś ogromny pająk, który zwrócił moje myśli na dwóch graczy: Kyle Korver oraz Doug McDermott. Przyznam się, że jestem przeciwnikiem zestawień typu: Kobe następcą Jordana, James lepszy od Duranta itp. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie oglądając obu tych graczy, że są to zawodnicy o tak cholernie zbliżonych predyspozycjach i charakterystyce gry, iż nie będzie pomyłką stwierdzenie, że młody gracz Byków ma wszelkie zadatki, aby zostać następcą Korvera w NBA.
Obaj gracze to strzelcy dystansowi, a więc inaczej mówiąc, jak mają dzień konia to seriami trójek potrafią doprowadzić obronę rywali do rozpaczy. O ile w przypadku Korvera to nie jest żadne odkrycie, tak w przypadku absolwenta uczelni Creighton należy wyrazić spore zaskoczenie (pozytywne rzecz jasna).
Zaraz pojawią się głosy, że przecież Doug zawsze był świetnym strzelcem i pewnie jako niedzielny fan NBA dopiero teraz odkrywam jego talent. Owszem Jimmer Fredette też miał być wyśmienitym strzelcem, ale po tym jak liga go wypluła, realizuje swój talent w Chinach. Zatem nie wszystko jest takie oczywiste, a uczelniana kariera nijak nie ma przełożenia na dorosłą koszykówkę.
Doug mimo problemów z kontuzjami wszedł wyśmienicie w ten sezon. Aktualnie trafia zza łuku co drugi oddany rzut i jest bardzo mocnym punktem rotacji Bulls. Obecnie gra trzeci sezon w lidze i może pochwalić się bardzo fajnymi statystykami. Zwłaszcza jeśli chodzi o średnią pkt 13,3 – co ważne w porównaniu z jego poprzednimi dwoma latami czynnik ten systematycznie rośnie. Pokazuje to tylko, że mamy do czynienia z nieprzeciętnym strzelcem.
Kyle Korver trafia póki co trójki z 60% skutecznością, a więc nie daje się młodszemu koledze. Muszę jednak przyznać, że pamiętam Kyle jeszcze z czasów Philadelphii i właśnie to zestawienie pozwala mi snuć przypuszczenia, że McDermott pójdzie w ślady Korvera.
Po cichu liczę też na Sama Dekkera, ale z tego co zauważyłem w tym roku, to Mike D’Antoni ustawia go bliżej kosza i jeśli miałbym dokonać bliźniaczego porównania to wybrałbym Chandlera Parsonsa, który równie fajnie latał nad obręczami, jak i czuł się pewnie na dystansie. To już jednak temat na inną dyskusje…
2. Z CZEGO ZAPAMIĘTAŁEM SUGAR RAYA?
Pierwsze skojarzenie, które mi przychodzi na myśl w kontekście Alenna to wyśmienity strzelec za 3 pkt. Mało kto jednak pamięta, że na początki swej kariery, młody Ray w barwach Bucks potrafił zaskoczyć defensywę oponentów efektownymi wsadami. Zresztą sami zerknijcie:
Pobyt w Bucks to dla mnie przede wszystkim czas trójki muszkieterów: Allen, Robinson, Cassel – w którym młody gracz poznawał realia najlepszej ligi świata i jak to często bywa w przypadku żółtodziobów, często gościł w TOP10 tygodnia.
Następnie pobyt w Supersonics, gdzie wraz z Rashardem Lewisem starał się odbudować dobre imię Ponaddźwiękowców. Jednak każdy kto pamięta duet Kemp – Payton, wie, że ich odejściu już nic w Seattle nie było takie samo.
Kolejny etap to bycie częścią wielkiego trio w Bostonie, co przyniosło Rayowi upragniony mistrzowski pierścień. Celtowie z nim, KG i Paulem Piercem w składzie to jedna z moich ulubionych ekip, którą miałem okazję obserwować. Bardzo szanuje i doceniam to co w takim składzie zrobili. Właśnie za ten okres kariery oddaje Sugar Rayowi największy hołd, bo moim skromnym zdaniem właśnie w Bostonie zyskał najwięcej stając się kompletnym graczem.
Ostatnia rozdział w jego karierze to gra dla Heat w charakterze „mordercy z dystansu”. Miał wejść, rzucić za trzy i wrócić na ławkę. Realizował swe zadanie perfekcyjnie, likwidując przy tym kolejnych przeciwników. Robił to z gracją i urokiem Bruce Willisa z filmu Szakal, lub Johna Malkovicha z filmu „Na linii ognia”.
Jeśli już jesteśmy przy kinie to Ray Allen zagrał w jednym z najważniejszych filmów dla wszystkich fanów koszykówki. Mam oczywiście na myśli „He Got Game” Spike’a Lee, gdzie wystąpił u boku Denzela Washingtona.
Rola Jesusa Shuttleswortha sprawiła, że stał się jeszcze bardziej rozpoznawalną i lubianą postacią w świecie basketu (w tym w Polsce), bo nie oszukujmy się – Milwaukee Bucks w 1998 roku nie mieli zbyt wielu fanów w naszym kraju, a NBA nie miała jeszcze tak globalnego zasięgu jak ma to miejsce obecnie.
Wracając jednak do osiągnięć sportowych, Ray Allen to postać nietuzinkowa, obok której nie można przejść obojętnie. W moim odczuciu to wzór sportowej postawy, bo nigdy nie był bohaterem jakiś skandali, awantur, nie miał zatargów z prawem, ani kłopotów z alkoholem, nie zdarzyło mu się pobić dziewczyny, czy też biegać z bronią po osiedlu – a wielu kolegów takie przypadłości spotkały. Mogłoby się wydawać ideał – tak -Ray Allen był ideałem profesjonalnego sportowca. I właśnie tym mi najbardziej zawsze imponował.
Dzięki Ray.
3. LUIS SCOLA VS NENE – KOŃCZY SIĘ PEWNA EPOKA ?
Wraz z początkiem XXI wieku NBA stało się bardziej otwartą ligą na obcokrajowców. W latach 90tych tacy gracze jak Petrovic, Kukoc, Radja, Muresan, Bradley, Nowitzki czy tez Schrempf traktowani byli raczej jak wyjątkowe zjawiska i złote dzieci koszykówki. Wraz z coraz intensywniejszą globalizacją ligi, a co za tym też idzie jeszcze większą komercjalizacją, gracze spoza USA stali się normalnym zjawiskiem.
Czy dziś kogoś dziwi obecność graczy z Europy, Azji, Ameryki Południowej czy też Australii?? Ostatnio nawet uznawana za ubogiego krewnego (pod względem koszykarskich talentów oczywiście) Kanada jest regularnym eksporterem młodych koszykarzy, którzy w najbliższych latach mają zawojować NBA.
Wracając jednak do pierwszej dekady obecnego stulecia ciekawym wówczas zjawiskiem był napływ latynoskich zawodników. Co ciekawe bardzo spora grupa tych graczy nie przepadła w czeluściach ligi i zrobiła na prawdę fajne kariery. Mógłbym wymieniać nazwiska seriami, ale nie o to chodzi.
Chce się skupić na dwóch nazwiskach – Nene i Louis Scola. Brazylijczyk i gracz z Argentyny już powoli myślą o końcach swych karier. Nene najlepsze lata spędził chyba w Denver Nuggets, bo kiedy grał w stalicy to więcej się leczył niż grał. Scola do NBA trafił w miarę późno, bo 2007 roku do Rockets (chociaż prawa do niego w drafcie wybrali Spurs już w 2002 roku).
Obaj gracze są dla mnie symbolem uniwersalności. Dobrze wyszkoleni, potrafią się odnaleźć zarówno pod koszem, jak i na dystansie. Co za tym idzie są bardzo elastyczni patrząc pod kątem ewentualnej taktyki. Jedyne co mogę im zarzucić to troszkę słabsza obrona, ale ich atuty ofensywne przykrywają te ułomności.
Luis Scola pod koszem ze swoimi piwotami potrafi tańczyć tango. Nie jeden gracz łapał się na jego zwody, mimo, że każdy wie jakim arsenałem dysponuje zawodnik pochodzący z Buenos Aires. Podobnie jak Nene świetnie potrafi rozciągać obronę oponentów. Obaj panowie (mimo, że wypominałem im braki defensywne) znakomicie radzą sobie w walce na desce.
Moim zamiarem nie jest jakaś szczególna gloryfikacja tych dwóch graczy na tle innych koszykarzy z Ameryki Południowej, bo osobiście uważam, że choćby Manu Ginobili osiągnął trochę więcej. Bardziej chciałem posłużyć się ich przykładem jak wskazanie, że powoli dobiega końca pewien etap, a mianowicie mamy do czynienie z powolnym wyginięciem pewnej generacji.
Obecnie ciężko wskazać gracza z tamtych rejonów świata, który mógłby liczyć na równie udaną przygodę w NBA. Dwójka przywołanych przeze mnie koszykarzy ma bardzo mocną i stabilną pozycje w lidze. Myślę, że wielu GM z chęcią zatrudniłoby ich do rotacji swych drużyn. Na dziś z nowego pokolenia latynoskich graczy raczej nie widać. Kiedyś Jacek Gmoch powiedział, że w przypadku reprezentacji bardzo ważny jest czynnik utalentowanej generacji (w tym wypadku piłkarzy), która co jakiś czas powraca. Patrząc z punktu widzenia narodowościowego Brazylii czy Argentyny mam nadzieje, że za jakiś czas doczekamy się następców Tiago Splittera, Carlosa Delfino, Nene Hilario, Luisa Scoli czy Manu.
A Wy którego z południowo-amerykańskich graczy z przeszłością w NBA cenicie? Czekam na komentarze!
Manu bez dwóch zdań, z resztą gdyby nie Dirk i jego niebanalne wyczyny to uznałbym Manu za najlepszego koszykarza spoza USA (może nawet tak uważam, ciężko powiedzieć). Bardzo lubię Nene, Scola nawet dzisiaj pasowałby mi do ławki Spurs. Latający Leandro Barbosa. Wciąż dobry Andrés Nocioni niestety już nie w NBA, Tiago Splitter gdyby nie ciągłe kontuzje byłby jednym z lepszych defensywnych C w lidze. Śledziłem podczas Olimpiady wyczyny Argentyny i Brazylii, mają wielu świetnych zawodników. Oczywiście Al Horford jest z Dominikany, Greivis Vásquez bardzo przyzwoity, JJ Barea szybki i dobrze rzuca (myślę że niedoceniany). Warto wspomnieć o Pablo Prigioni który chyba trafił do ligi w wieku 35 lat, szkoda że tak późno myślę że załapałby się na tytuły mistrzowskie gdyby był w NBA wcześniej.
Dopóki Pop siedzi na posadzie w San Antonio możemy się spodziewać jakichś ciekawych nowych zawodników z tamtych rejonów świata