Dziennikarze są w stanie dorobić ideologię do wszystkiego, nawet najbardziej głupi fakt są w stanie przedstawić jako coś wyjątkowego, niesamowitego i niepowtarzalnego. W większości przypadków to gówno prawda i służy jedynie przyciągnięciu uwagi. Jest jednak coś magicznego w fakcie, że Jordan zadebiutował w NBA przeciw ekipie z Waszyngtonu – tej samej, której trykot przywdział siedemnaście lat później.
Być może to chichot historii, a być może nic nie znaczący przypadek. Nie mniej jednak debiut w NBA był ogromnym wydarzeniem zarówno w latach osiemdziesiątych, jak i się okazało był to moment przełomowy dla całej dyscypliny w następnych latach. W końcu to był debiut cholernego Michaela Jordana!
Ówczesny trener Bulls – Kevin Lougherry – zwierzył się kiedyś, że w całej swojej karierze nie widział, aby jeden człowiek miał tak zdecydowane wejście do szatni jakiegokolwiek zespołu. W kontraście do postaci MJ postawił takich graczy jak Julius Erving czy Earl Monroe, postaci nietuzinkowe, ale mimo wszystko nie mogły się równać z charyzmą przyszłego boga koszykówki.
Jordan zadebiutował w barwach Chicago 26.10.1984 roku. Ja miałem wówczas niecałe pół roku i zapewne bardziej niż koszykówką interesowałem się własnym kciukiem. Michael natomiast wybiegał na parkiet Chicago Stadium przy aplauzie nieco ponad 13 tysięcy fanów.
W zespole Byków grali tacy gracze jak nieżyjący już Orlando Woolridge (jego kuzyn występuje obecnie na polskich parkietach w barwach klubu z Krosna),czy też Wes Mathews, którego syn dziś jest czołową postacią Mavs.
Ekipa ze stolicy USA nie należała wówczas do tuzów NBA, podobnie zresztą sprawa się miała z Bykami. Mimo ujemnych bilansów oba kluby weszły do play offs, z których solidarnie odpadły w pierwszej rundzie.
Najbardziej znaną postacią Bullets był Rick Mahorn, który wkrótce miał stać się członkiem ekipy „Najgorszych z Najgorszych” – a więc Detroit Pistons.
Wróćmy jednak do samego Michaela – jego debiut wypadł dość okazale. Przebywał na parkiecie najdłużej ze wszystkich graczy gospodarzy (40 minut) i zdobył w tym czasie 16 pkt (5/16 z gry). Co ciekawe Jordan nie oddał tego dnia żadnego rzutu za 3 pkt, ale warto pamiętać, że były to czasy, w których sporadycznie korzystano z tego typu rozwiązań. Bardziej koncentrowano się na grze w półdystansie, a najlepiej pod samym koszem. Dla co poniektórych dzisiejszych fanów koszykówki rzecz niebywała… no cóż – życie!
Jak się też okazało Jordan nie był też tego dnia najlepszym strzelcem. Więcej oczek zanotowało w zespole Bulls trzech graczy, w tym wspomniany Woolridge, który z czasem miał oddał pierwszoroczniakowi rolę lidera drużyny.
Najważniejszy dla trenera Lougherego był jednak fakt, że Byki wygrały spotkanie 109:93 i udanie zainaugurowały rozgrywki 1984-85.
Poniżej skrót spotkania:
Klasyka, te zwody, rzut itd…. ehhh piękne czasy i Najlepszy Gracz na Zawsze!
fajne hajlajty, nawet niezły był ten Jordan, być może nawet jeden z lepszych w historii koszykówki
No nie wiem. Coś mało triple double miał przez te wszystkie lata, nie kręcił takich kosmicznych cyferek jak Westbrook.
Do Red Mamby nie ma startu
Dokładnie, Red Mamba to inny poziom, ale MJ zawsze się starał, i to mu trzeba zostawić że jakieś minimum ambicji miał i czasami przełożyło się to na grę.
Trolle :D
Carrot mam nadzieję, ze to była ironia….
Miał triple double w pierścieniach 😀
;D dorbe
Syn Orlando Woolridge`a gra w Krośnie, nie jego kuzyn ;) Pozdraiwam
zgadza się – syn :) obaj są kuzynami Willisa Reeda :) my fall :)