Istnieje w grach zespołowych cecha, której nie kupisz ani nie też nie zdobędziesz z dnia na dzień. Cecha, która bierze się z ilości rozegranych spotkań, z przebytych bojów czy nawet przegranych szans. Cecha, którą zdobywa się latami, poprzez pracę i przy współpracy zarówno z lepszymi jak i gorszymi kolegami. Doświadczenie, o którym mowa to część każdej gry oraz element wyróżniający tych najlepszych zawodników i te najlepsze drużyny. Element pozwalający Ci na trzymaniu emocji na wodzy, pozwalający na zachowanie zimnej krwi czy chłodnej głowy. Dzięki temu ręce nie drżą w najważniejszym momencie meczu i przed ostatnim rzutem (ostatnio Joe Johnson:-). Dzięki niej trenerzy są gotowi na nowy manewr tuż przed ostatnią sekundą (nieprzypadkowo – Phil Jackson, Rudy Tomjanovich).
Rok po roku, play off po play off, przekonujemy się, że niekoniecznie na pierwszym planie pozostają „Mistrzowie” sezonu regularnego czy drużyny grające piękne spotkania podczas fazy zasadniczej. Wydaje się, że świetnie ułożony zespół, sprawnie funkcjonująca maszyna czy odnosząca zwycięstwo za zwycięstwem ekipa ma wszystko co najlepsze by zagrać o tytuł. Wszystkie trybiki pracują sprawnie, trener odmierza 50. czy 60. zwycięstwo po czym następuje krach…
Faworyci dostają pierwsze i niespodziewane lanie, choć rywal wydawał się teoretycznie łatwiejszy. W sezonie zasadniczym przeważało się w konfrontacjach z daną drużyną, przeciwnik nam leżał, a kolejna potyczka miała przebiegać zgodnie z planem i pod nasze dyktando. Nawet bukmacherzy dawali nam więcej szans na końcowy sukces. Czy zgubiła nas pewność siebie?
Nie, kiedy spojrzymy na skład zespołu, ilość rozegranych meczów play off, spotkań o stawkę czy nawet wiek graczy. Jeśli odłożymy na moment statystyki indywidualne (zdobycze punktowe czy serie zwycięstw) i jednym okiem rzucimy na krótkie i niezbyt bogate kariery graczy. Zobaczymy, że wcale daleko oni jeszcze nie doszli, iż wszystko, co osiągnęli to tylko druga faza rozgrywek, w najlepszym wypadku II runda play off. Najciekawszy moment rywalizacji, dostrzegamy u przeciwnika cechę, która go wyróżnia – wspomniane doświadczenie.
Kilkanaście lat temu, drużyny zawsze szukały specyficznych zadaniowców – role players – i mieliśmy np. specjalistę od rzutów dystansowych (dziś zza łuku rzuca skutecznie co drugi zawodnik, bez podziału na pozycję) czy obrony (część graczy występowała po 10-15 minut by jedynie uprzykrzać życie liderowi przeciwnika). Gracze pokroju Roberta Horry’ego, Mario Elie, Danny’ego Ainge’a, Steve’a Kerra, Johna Paxsona lub Briana Shawa bardzo często grali o stawkę. Dostawali misję specjalną, w najważniejszych momentach spotkań i niejednokrotnie wywiązywali się z niej w 100%.
Gracze tego typu dbali o charakter i chemię drużyny, sprzedawali wiedzę o mocnych i słabych stronach rywala, podpowiadając najlepszym trenerom oraz zawodnikom w decydujących momentach rozgrywki. Przejmowali krycie najlepszych z rywali w ostatnich sekundach meczu, w końcu na nich skupiała się najważniejsza zagrywka w tzw. crunch time. Nie pękali, nie drżała im ręka i w końcu mogli się cieszyć z kolejnego, wielkiego zwycięstwa. Często w kolejnej drużynie.
Historia zna takie przypadki, kiedy angaż jednego czy drugiego gracza budził wątpliwości wśród fanów. Gdy wydawało się, że dany gracz, dołączył do następnej drużyny „odcinając kupony” i dorabiając na emeryturę. Tymczasem jego stalowe nerwy i pewna ręka pomagały ówczesnej drużynie w powrocie na szczyt.
Przeceniani? chyba nigdy. Niedoceniani? często. Niezastąpieni? Tak. Niezawodni. Też. Lista na pewno jest długa (zapraszam do dopisywania kolejnych nazwisk). Jedno jest pewne – warto było znów na nich postawić i dać im miejsce w drużynie!
Sugar Ray
Pamietna trojka ze Spurs w game 6 NBA finals 2013
Bruce Bowen. To byly czasy kiedy nienawidziłem San Antonio :-)
Shane Battier
Ron-Ron Harper