W najbardziej odpowiednim z momentów i w najważniejszym do tej pory meczu swojego sezonu Boston Celtics odpowiedzieli krytykom. Po dwóch fatalnych porażkach w Waszyngtonie podopieczni Brada Stevensa fantastycznie uciekli gościom już w pierwszej kwarcie i potem wystarczyło, by już tylko kontrolowali przebieg meczu. I co ciekawe, zrobili to w dużej części bronią używaną zwykle przez ich rywali.
Orężem tym było błyskawiczne przejście do ataku, czy to po stracie Wizards, czy to po obronionej akcji zakończonej zbiórką, co zaowocowało zdobyciem aż 15 z 33 punktów po kontratakach, w których goście byli bardzo leniwi w powrotach do obrony. Te szybkie ataki były możliwe w dużej mierze dzięki nadzwyczaj dobrej obronie pod koszem Celtów. W pick-and-rollach gospodarze zapraszali Johna Walla czy Bradleya Beala w pomalowane wychodząc wysoko swoimi podkoszowymi, którzy jednak – i tu ogromny ukłon dla Amira Johnsona i Ala Horforda – trzymali się tuż przy obwodowych Wizards i blokowali lub zmieniali tor lotu piłki na tyle skutecznie, że ci po prostu pudłowali. Boston krył też dobrze obwód i Waszyngton nie przegrywał po tej części meczu wyżej niż 12 punktów tylko dlatego, że po tych nietrafionych rzutach spod kosza brakowało zastawienia u Celtów i Wizards mieli kilka szans do dobitek, które w całym meczu dobrze wykorzystywali – 19 punktów drugiej szansy po 16 ofensywnych zbiórkach.
Spodziewałem się, że Boston będzie potrzebował wielkiego meczu od Isaiah Thomasa, by wygrać Game 5 – nic bardziej mylnego. IT był na początku meczu raczej podającym niż rzucającym i wychodziło mu to bardzo dobrze, a w całym meczu był skutecznie odcinany przez broniących go graczy (dobra robota tu Kelly’ego Oubre). Dlatego zaczął grać dużo jako gracz bez piłki uciekając po zasłonach, a nawet stawiając je w dość osobliwym pick-and-rollu z Horfordem jako kozłującym. Wielki mecz mieli za to Avery Bradley, który w pierwszych dwóch kwartach zrobił się gorący na 25 punktów oraz wspomniany Horford, trafiający w tym meczu praktycznie z każdej pozycji i dobrze prowadzący grę z high-post. Tylko 18 punktów, ale aż 9 asyst Thomasa i było to zdecydowanie wystarczająco. W Game 6 już to jednak nie wystarczy.
Nie wystarczy też Wizards taki występ Johna Walla jak we wczorajszym meczu. Ta drużyna bierze energię z tego, jak gra jej lider, tymczasem Wall miał w tym meczu 21 punktów – i z tym nie mam problemu – i zaledwie CZTERY asysty. Spoglądając na to, w jaki sposób bronili na początku meczu Wizards, aż prosiło się o lekkie spowolnienie gry, wymuszenie zmiany krycia i próbę wejścia pod kosz w izolacji, bądź częstsze oddawanie piłki do rollujących partnerów, skoro trójki im też nie wpadały (7/29 za trzy, Boston maczał w tym palce). Ball-movement Waszyngtonu w pierwszej kwarcie praktycznie nie istniał (4 asysty w niej), nikt nie wykonywał dodatkowego podania, by zamienić dobry rzut w świetny rzut, a często oddawali też słabe i szybkie próby, próbując odrobić całą stratę od razu.
Obraz ich gry zmienił się nieco w drugiej połowie, swoje rzuty zaczął znajdować też Wall, lecz tym razem Celtics nie dali już wykonać im większego runu, głównie dzięki świetnej postawie Horforda. Brad Stevens grał dłuższe minuty (18) Amirem Johnsonem, dzięki czemu wyeliminował przewagę Czarodziejów na tablicach, a także nie dał szansy Markieffowi Morrisowi i Otto Porterowi na wykorzystywanie mismatchów, bo po prostu ich nie było.
Tak łatwa wygrana Bostonu musiała trochę nadszarpnąć pewność siebie Wizards, jaką niewątpliwie posiadali po tych dwóch meczach w stolicy. Dlatego tak ważne będzie odpowiednie nastawienie mentalne na kolejny mecz. Jeśli trzeba będzie, John Wall musi być też przygotowany na to, by grać całą drugą połowę w meczu numer sześć – będzie to niezbędne, jeśli Bradley Beal będzie miał problemy ze znajdowaniem dobrych pozycji (ławka Czarodziejów w Game 5 po prostu nie istniała).
W 9 meczach rozegranych pomiędzy tymi zespołami do tej pory w tym sezonie zawsze wygrywał gospodarz. Wydawało mi się, że w Game 5 była spora szansa na przerwanie tej serii, jednak tak się nie stało. Może więc w Game 6?
Co do Wizards, to przede wszystkim wydaje mi się, że więcej do gry powinien wnosić ich maksymalnie opłacany gracz – Bradley Beal. Najrówniej w tym zespole grają Wall i Gortat (oczywiście subiektywna ocena) reszta gra w mocną kratkę. Czarodzieje wygrywają przede wszystkim jeśli odpali któryś z X-faktórów tj. Porter, Bogdanovic, Oubre, Morris, ale przede wszystkim swoje musi zagrać ww. Beal. Zespół w którym gra rozgrywający i podkoszowy odpadł już w tej serii (OKC). A co do szans na wygranie któregoś z przegranych meczów przez Wizards, to w Game 1 najpierw dokonał się gwałt na Celtach w Q1 a następnie wypięcie tyłka i osobliwe bukkake na beznadziejnych rezerwowych Czarodziei.
Nie da się nie zgodzić , pełna racja