Za nami długo wyczekiwany początek sezonu. Trzy dni minęły jak z bicza trzasnął, a fanami NBA już zawładnęły skrajne emocje, od euforii do rozpaczy. Świadczy to o tym, że wszystko idzie jak należy i nowy sezon już na samym początku serwuje nam same przysmaki ze swego bogatego menu.
Drużyna Phoenix Suns świętuje swój 50 sezon w najlepszej lidze świata. Sami gracze muszą mieć niezwykłe poczucie czarnego humoru, gdyż z okazji tego jubileuszu postanowili przysporzyć swym kibicom mocniejsze bicie serc i… przegrali z Portland różnica niemal 50 pkt.
Oglądałem ten mecz i dawno nie widziałem takiej masakry. Była to największa przegrana na otwarcie sezonu NBA w dotychczasowej historii ligi (i nie jest to raczej powód do dumy). Pamiętam jak Mavs po mistrzostwie dostali niemiłosierny łomot od Heat. Jestem w stanie sięgnąć pamięcią do finałów Bulls – Jazz z 1998 roku i słynnego meczu numer trzy. Dawno jednak nie byłem świadkiem takiej deklasacji. Na serio ciężko się na to patrzyło.
Trafiają do mnie argumenty trenera Suns, że ma bardzo młodą drużynę, bo faktem jest, że połowa tych gości mogłaby grać jeszcze w NCAA (średnia wieku ok 24 lat). Typowany na przyszłego gwiazdora Josh Jackson otrzymał chyba najlepszą szkołę życia. (swoją drogą równie dobrą naukę dziś w nocy zaserwował Pat Beverly Lonzo Ballowi). W tej lidze nic nie przychodzi łatwo. Jesteś młody to zbierasz lekcje, które albo zaprocentują w przyszłości, albo popadniesz w przeciętność. Musiało zaboleć, ale ciekawy mnie jak zareagują gracze i czy będą w stanie się szybko otrząsnąć. Co by nie mówić porażka 76:124 zostaje w głowie.
Martwi natomiast fakt, że nie widziałem drużyny. Byli tam tylko goście w białych strojach. Słońca zakończyły mecz z łączną sumą 9 asyst. Trochę mało. Wygląda to tak jakby Bladsoe pchał ten wózek w jedną, a Booker w drugą stronę, a do tego jeszcze Jackson, który póki co z boku patrzy, w jakim jeszcze kierunku można to popchnąć. Jeden wielki chaos.
Wiem, że to tylko jeden mecz i nie wysuwam pochopnych wniosków, że Suns są koszmarnie słabi. Widzę natomiast problem, który może być ciężko rozwiązać. Z pewnością takiemu trenerowi jak Earl Watson.
Oby taka przegrana podziałała na ambicje graczy z Arizony. Okazja na poprawę wizerunku jest dobra, bo następny mecz grają z równie wkurzonym Lonzo Ballem i LA Lakers.
Pewnie większość z Was oglądając mecze Houston (głównie starcie z GSW) spoglądało w stronę duetu Harden-Paul. Nie popełniajcie tego błędu, bo możecie ulec iluzji. Eric Gordon jest gościem, który moim zdaniem jest w stanie dać najwięcej tej drużynie i to odgrywając swoją obecną rolę – rezerwowego. Byłem wielkim przeciwnikiem przyjścia Carmelo Anthony’ego do Houston, bo wiedziałem, że to by oznaczało zmniejszenie znaczenia roli Gordona w rotacji i to kosztem wcale nie lepszego strzelca.
Wysunę śmiałą tezę, że to Gordon popchnął Rakiety do wygranej nad Warriors. Z nim też na parkiecie Rockets w obu pierwszych meczach byli najwięcej na plusie. Harden swoje punkty rzuci, zdrowy CP3 też zacznie szybciej biegać i będzie dawał więcej w ataku (bo w obronie już widać, że daje sporo). Kluczowa dla wyników Houston jest właśnie dyspozycja Gordona. Jest on Energizerem, który w trudnych momentach ma dawać impuls do ataku.
W pierwszych dwóch spotkaniach widziałem w jego oczach ogień, chęć wygranej, zaangażowanie. Facet wiele przeszedł w sportowym życiu i chyba niczego tak nie pragnie jak sukcesu. Wygląda na prawdę bardzo dobrze fizycznie. Gra zarówno na dystansie jak i penetruje pole podkoszowe. Jest nie tylko aktywny w ataku, ale też dobrze broni. To jest taki Gordon jakiego pamiętam z Clippers (a nawet jeszcze lepszy :) jak szaleć to szaleć).
Eric Gordon to kluczowa postać w systemie D’Antoniego. Złoty środek na znalezienie równowagi między pierwszym i drugim składem, a do tego idealny x-factor w kluczowych momentach. Niby wszystko co napisałem powyżej o Gordonie, to rzeczy, które widzieliśmy w zeszłym sezonie. Nic nowego. Mimo to i tak w kontekście Houston przewijają się nazwiska: Harden – Paul. Trochę to ujmujące dla gościa, który jest tak efektywny w całym tym ofensywnym szaleństwie Rockets. Dlatego też, z lekką premedytacją, przypomniałem to co od roku jest wiadome, ale rzadko rozpowszechniane.
Racja Paweł. Bez Gordona byliby zdecydowanie w piachu, ale wzmocnić i tak się trzeba. Taki Monta Ellis by się przydał, może Beniu Udrih. Szkoda ze nie idzie za nic wyciągnąć Sergio Llulla z tej Europy. Do tego oczywiscie Josh Smith :)
Można powiedzieć, że odkąd Gordon opuścił Pelikany, to te zaczęły mocno dołować.
Blazers zdominują ligę w tym sezonie. Skoro nie udało się tego przewidzieć (a wystarczyło przejrzeć statystyki z zeszłego sezonu) trzeba będzie pisać więcej,że „musi boleć i trzeba się z tego otrząsnąć” ;)