Garaż pełen luksusowych samochodów. Młody mężczyzna ze sporym uznaniem ogląda skórzane fotele, zaprojektowane specjalnie wedle jego życzenia i z myślą o jego nowiutkim Lexusie. Po aprobacie i z uśmiechem na ustach wraz ze sprzedawcą pragną przetestować jeszcze system alarmowy, obaj wychodzą na zewnątrz i w tym momencie padają strzały…
Sceneria kolejnej części „Salonu koszykarskiego” nie będzie należała do najprzytulniejszych. Wręcz przeciwnie. Dziś przeniesiemy się w bezwzględny świat, którego klimat najlepiej oddaje piosenka „Ghetto Boy” w wykonaniu Donny Hathawaya, a atmosfera niczym nie różni się od tej, którą znamy z mrocznych i brutalnych filmów Spikee’a Lee. W takiej rzeczywistości obracał się Karlton Hines.
Hines wychował się na nowojorskim Bronxie. Już od małego biegał z piłką do kosza po osiedlowych boiskach, których pełno jest na blokowiskach osiedla Melerose, znajdującego się nieopodal legendarnego stadionu New York Yankees. Początkowo robił to dla zabicia czasu, ot zwykła gra w basket. Robił to jak wiele innych dzieciaków. Nic nadzwyczajnego.
Rzecz jednak w tym, że drzemał w nim nadzwyczajny potencjał. Już w wieku 12 lat grywał w meczach o pieniądze z kolegami mającymi o pięć, sześć lat więcej na karku. Z każdym kolejnym meczem jego sława niosła się po ulicach Nowego Jorku. Coraz więcej osób przychodziło zobaczyć go w akcji. Szybko przestał być anonimową osobą. Z podrzędnych podwórkowych i zarośniętych brudem boisk przeniósł się na legendarny Rucker Park na Harlemie. Nie ukończył jeszcze 15 lat, a już był kimś ważnym w miejscowej społeczności.
Na każdym jego meczu było po 20 – 30 trenerów z miejscowych szkół. Jego śladami podążali łowcy talentów z najlepszych uczelni w USA. Kończąc zajęcia szkolne wraz z kolegą, Damonem Dashem (znanym później producentem muzycznym i filmowym oraz współzałożycielem Roc-a-Fella Records) często chodził na siłownie, gdzie krok w krok podążali za nim wysłannicy różnych uniwersytetów.
Warto podkreślić jego atletyczną sylwetkę, gdyż już w wieku 15 lat mierzył około 195 cm. Wielu ekspertów upatrywało w nim już gotowy materiał do gry w NBA, biorąc pod uwagę warunki fizyczne.
Jego skrzynka pocztowa systematycznie była zalewana listami z kolejnych college’ów. On sam jednak nigdzie nie chciał się ruszać z miasta i miał zamiar kontynuować naukę na uniwersytecie Syracuse, który słynie z bardzo dobrej ręki do kształtowania młodych talentów koszykarskich. Już był ikoną streetballu, a kariera zawodowa stała przed nim otworem.
Jeszcze za czasów liceum stał się fenomenem na skalę krajową. Z perspektywy czasu wiele osób upatruje w nim większy potencjał niż u samego LeBrona Jamesa, który to na świecie miał się pojawić dopiero za kilka lat. Słynął z niezwykle agresywnych i monstrualnych wsadów, okraszając nimi swoje występy na okolicznych boiskach NY. Posiadał także niezwykle ułożoną rękę i wspaniały rzut. Już za czasów szkoły średniej grał na 65% skuteczności z gry, która wcale nie ograniczała się wykonywania dunków. Potrafił także rozegrać piłkę i jakimś niekonwencjonalnym zagraniem znaleźć lepiej ustawionego kolegę. Potrafił myśleć na boisku, co też czyniło go niezwykle dojrzałym zawodnikiem z ulicy…
Jak powszechnie wiadomo, ani Bronx, ani też Harlem nie słyną z najlepszej reputacji i pośród miejskiej dżungli kręci się pełno typów spod ciemnej gwiazdy. Uliczne życie wciąga szybciej niż bagno, a pokusa łatwego zarobienia wielkich pieniędzy dla chłopaka wychowanego w biedzie wydaje się osiągnięciem porównywalnym ze złapaniem Pana Boga za nogi. Wiele prawdziwych perspektyw schodzi na drugi plan, a życie powoli przeskakuje na niewłaściwe tory. Łatwo się w tym wszystkim pogubić.
Otóż talent jakim dysponował Karlton nie uszedł uwadze miejscowych handlarzy narkotyków, którzy z fantazją godną legendarnego Franka Lucasa, uczynili z naszego bohatera swój najlepszy towar.
Na cztery miesiące przed maturą Hines rzucił szkołę. Miał teraz lepsze zajęcie, które było i bardziej dochodowe niż ciągłe wymagania czepialskich belfrów oraz znacznie bardziej prestiżowe. Postanowił zostać królem życia i brać z niego pełnymi garściami.
Miejscowi dilerzy obstawiali wyniki meczów z jego udziałem, płacili mu nawet po 5 tysięcy dolarów za występy w ich drużynach. Widzieli, że to najlepszy dzieciak w całym stanie, a być może nawet w całym kraju. Odkryli istną żyłę złota. Na twarzy Karltona pojawił się uśmiech, a w oczach jego matki coraz częściej pojawiały się łzy. Ona wiedziała, że to nie może się dobrze skończyć.
Kiedy ukończył 18 lat koszykówka była już tylko dodatkiem w jego życiu. Głównym celem było teraz zarabianie ogromnych pieniędzy, a pomagać mu w tym miał handel narkotykami. Ludzie, dla których początkowo był zabawką wciągnęli go głębiej i korzystając z jego reputacji i niewątpliwej sławy uczynili jednym z najlepiej zarabiających dilerów w mieście.
Ani krótki pobyt w więzieniu, ani błagania matki nie dawały rady odciągnąć go od niebezpiecznej profesji. Biznes kręcił się tak dobrze, że wizja jakiegokolwiek niepowodzenia była w jego mniemaniu niczym kiepska historyjka wyssana z palca. Wraz ze swymi kompanami potrafili zarobić dziennie nawet po 100 tysięcy dolarów. Jego kontakty handlowe sięgały także poza Nowy Jork. Z dnia na dzień stawał się coraz większym graczem i nie mam tu na myśli osiągnięć koszykarskich. Kłopoty jednak także były coraz większe…
Drogie samochody, broń, kobiety, pogróżki ze strony konkurencji, olbrzymie pieniądze, policja depcząca po piętach. Piękne życie jakie wiódł w oczach wielu niosło ze sobą coraz więcej zmartwień i coraz więcej nieprzespanych nocy. Jego sumienie zaczęło go męczyć ze zdwojoną siłą po narodzinach drugiej córki. Uwikłany w ciemne interesy i pragnący lepszej przyszłości dla swych dzieci zaczynał toczyć ze sobą wewnętrzną walkę niczym Rodion Raskolnikow z powieści Dostojewskiego. Pojawiło się proste pytanie: od kogo zależy jego życie? od niego? czy też od otaczających go narkotyków?
Pewnego razu postanowił wraz z przyjacielem wybrać się na mecz uczelni Syracuse. Na trybunach spotkał jednego z rekruterów, który zaprosił go na tryouty. Wydawało się, że to świetna okazja, żeby reaktywować swój talent koszykarski i uciec z przestępczego światka. Bezwzględny świat, w który wstąpił zaciskał wokół jego szyi coraz ciaśniejszą pętlę. czuł jednak, że wreszcie pojawiła się okazja, żeby czmychnąć jak najdalej stąd.
W wyraźnie poprawionym nastroju zaczął planować swoją imprezę urodzinową wraz z bliskim przyjacielem z dzieciństwa, niejakim Bee-O. Razem ze swoją ekipą postanowili jeszcze podrasować swoje auta. Dokupili nowe felgi i nadszedł czas, aby zadbali o spinnery, żeby wszystko mieniło się szykiem i stylem jak w tekstach Curtisa Mayfilda.
Kiedy cała ekipa rozdzieliła się Karlton wraz z innym z członków jego paczki, kolesiem o jakże oryginalnej ksywce Carlos, wstąpili do salonu samochodowego, gdzie mieli odebrać zamówione gadżety do nowiutkiego Lexusa.
Hines ze sporym uznaniem ogląda skórzane fotele, zaprojektowane specjalnie wedle jego życzenia i z myślą o jego nowiutkim samochodzie. Po akceptacji żartuje z uśmiechem na ustach, wraz ze sprzedawcą pragną przetestować jeszcze system alarmowy, obaj wychodzą na zewnątrz i w tym momencie padają strzały…
Po tym jak strzały ucichły nastąpiła głucha cisza… Szybko jednak przerwał ją głośny krzyk Carlosa, który z przerażeniem w oczach krzyczał z bólu. Dostał kulkę… Z Karltonem było jednak o wiele gorzej. On nie krzyczał… On już po prostu nie żył.
Swój żywot zakończył 8 kwietnia 1994 roku, w wieku ledwie 25 lat. Zamiast splendoru i sławy koszykarskiej gwiazdy dostał od losu brutalny koniec żywota brocząc w kałuży własnej krwi. Wszystkie plany rezygnacji z przestępczego życia wzięły w łeb. Zakończył życie niczym Carlito Brigante… Na pewno nie o tym marzył…
Carlos, który został tylko postrzelony i tak został wykończony przez konkurencję trzy miesiące później. Rok później kostucha dopadła wspomnianego Bee-O.
Nie przytaczam Wam tej biografii Hinesa dla uwielbienia jego osoby. Pragnę się nią tylko posłużyć, aby pokazać Wam jak ciężko jest wdrapać się na szczyt. Doskonale drogę do kariery koszykarskiej pokazuje film „He got game” w reżyserii Spike’a Lee. Właśnie historia Jesusa Shuttleswortha dała mi impuls, żeby przywołać Wam inny dramat, który rozegrał się niemal 20 lat temu. W licznych przypadkach koszykówka ratuje życie wielu młodym ludziom z trudnych dzielnic. To wspaniała rzecz, że sport, który tak się kocha daje możliwość dokonywania diametralnych zmian w życiu. Na lepsze. Za kazdym razem jednak, gdzieś po kątach, czekają ukrytę pokusy i mamią pozornymi korzyściami… Nie łatwo jest kroczyć drogą do spełnienia marzeń…
Na koniec chce jeszcze wrócić do wspomnień jednego z uczestników meczów z udziałem Karltona Hinesa, który mówił, że „po niezwykle twardej i ostrej grze, kiedy to krew niejednokrotnie zalewała boisko, wszyscy mieli dość i padali zmęczeni. Tylko Karlton brał piłkę i pytał ironicznie – trafię czy spudłuje? – po czym stojąc na połowie boiska rzucał…
… piłka wpadała do kosza nawet nie ocierając się o obręcz.
Jak mówi o nim anonimowy znajomy z boiska: „Karlton-the baddest motherfucker I’ve ever seen play ball in my life”
Gdybym nie podał nazwiska bohatera zapewne biografią tą można by obdarować wielu innych zawodników, aktorów, gwiazdy muzyki… Żywot Karltona Hinesa to w owym środowisku nic nadzwyczajnego. Kolejna historia z życia ghetta, która także mogłaby posłużyć za scenariusz do filmu „Boyz n da Hood”. Nieprzeciętny był natomiast talent Hinesa. Gracza o takich możliwościach ponoć wielu obserwatorów nigdy nie widziało…
Nie ma dróg na skróty…
Fajny tekst. Nie dziwię się Hinesowi, że wolał zarabiać w ten sposób, zamiast ciężka pracą dojść do czegość. Taka jest natura człowieka. Szybko i dużo zarobić, a się nie narobić.