Kiedy na początku XXI wieku przeminął mit Adama Wójcika w NBA i jego sławnych skarpetek Clippers, wydawało się, że długo jeszcze nie zobaczymy pierwszego Polaka w barwach zespołu najlepszej ligi na świecie. Jakież było zdziwienie wszystkich kibiców koszykówki nad Wisłą, kiedy szczupły chłopak rodem z Warszawy wyjechał podbijać Amerykę w 2002 roku.
Czarek rozpoczął swoja przygodę z koszykówką dość późno, bo dopiero w wieku 16 lat. Sytuacja podobna do Marcina Gortata, który najpierw szukał swojej szansy w bramce ŁKS-u, a dopiero później odnalazł się w baskecie. Młody Trybański rozpoczynał przygodę z profesjonalną koszykówką w sezonie 1997/98 w barwach pierwszoligowej Legii Warszawa. W 27 spotkaniach zdobywał jednak tylko po dwa punkty. Jak sam opowiadał w październiku 2008 roku w wywiadzie z Łukaszem Ceglińskim, od początku nie był pierwszoplanową postacią swoich zespołów
– Zawsze byłem rezerwowym, często w ogóle nie łapałem się do składu, nawet na treningach rzucałem na boczne kosze.
Mimo tak mizernych statystyk, trenerzy PEKAES-u Pruszków postanowili dać mu szansę w swoim zespole. Pierwszym szkoleniowcem tamtej drużyny był Nikola Bałwaczow. Ważniejszą osobą dla mierzącego 215 cm zawodnika w tamtym czasie był trener rezerw pruszkowskiego zespołu (I liga) – Jerzy Kwasiborski. To właśnie na zapleczu PLK Trybański spędził prawie cały sezon (28 meczów, 11 punktów). Prawie, ponieważ 21-letni „drągal” dwukrotnie dostał szansę na pojawienia się na parkiecie podczas meczów PLK. Wtedy trenerem PEKAES-u był już Andrzej Nowak. Pod jego wodzą zespół zdobył brązowe medale, tak więc i nasz bohater minimalnie przyczynił się do tego sukcesu. Dokładniej swoimi siedmioma minutami spędzonymi na parkiecie i dwoma blokami. Koniec lat 90. to wielka dominacja wrocławskiego Śląska. Wielkość zespołu z Pruszkowa powoli przebrzmiewała, ale dalej w jego składzie znajdowali się tak świetni gracze jak Ainars Bagatskis, Tyrice Walker, Walter Jeklin, Mariusz Bacik, Dominik Tomczyk, Jeff Stern czy zapomniany już przez wielu, wspaniały strzelecki talent Adrian Małecki.
Kolejny sezon Trybański rozpoczął już jako pełnoprawny członek Hoop Blach Pruszyński Pruszków (były to czasy takich właśnie nazw w PLK). Był to sezon, w którym zespół Czarka zajął tylko czwarte miejsce. W drużynie liderami byli wtedy Antoine Joubert oraz Mariusz Bacik. Pierwszy Polak w NBA miał jednak okazję zetknąć się pierwszy raz z gwiazdą ligi zawodowej. Właśnie w tamtym sezonie PLK swoją obecnością „zaszczycił” Oliver Miller. Zagrał w siedmiu spotkaniach i …… wyleciał z klubu.
Rola „Trybika” nieco wzrosła, ale przez kontuzje nie mógł na dobre wskoczyć do rotacji zespołu trenerów: najpierw Gembala, a później Kiritsisa. W sumie w 12 meczach grywał po 12 minut, rzucał 3.5 pkt. i zbierał 2.1 piłek.
W Pruszkowie powoli zaczynało brakować pieniędzy, co wydawało się pomoże Trybańskiemu w spędzaniu większej ilości minut na parkiecie. Pierwszym centrem Blach Pruszyński Pruszków był Kordian Korytek. Drugim w rotacji automatycznie stał się 22-letni wtedy Cezary. Drużyna spisywała się fatalnie i przegrała aż 23 z 40 spotkań w sezonie. Szóste miejsce było zapowiedzią upadku koszykówki w podwarszawskim miasteczku. Trybański grał już jednak po 16.3 minut i notował 6.1 pkt., 3.6 zb. i 1.4 blk., trafiając 53.4% rzutów z gry.
Trybański opowiadał, że nie podobało mu się traktowanie zawodników w polskiej lidze. Uważał, że Polacy są tylko dodatkiem do amerykańskich „gwiazd”. Pewnego dnia stwierdził, że chce coś zmienić w swojej przygodzie z koszykówką.
– Zadzwoniłem do agenta, a on mówi: „Przyjedź do mnie do Cleveland, potrenujesz, zobaczymy, co z tego wyjdzie” – mówił w wywiadzie, o którym pisałem powyżej.
Jak się później okazało, spodobał się kilku GM zespołów z NBA. Najbardziej do gustu przypadł legendzie Los Angeles Lakers Jerry’emu Westowi, który w 2002 roku odpowiadał za transfery Memphis Grizzlies. Negocjacje trwały kilka dobrych dni i nagle 22 lipca 2002 w Polsce buchnęła wiadomość: „Pierwszy Polak w NBA„.
Trybański podpisał gwarantowaną umowę z Memphis Grizzlies na trzy lata za bagatela 4.8 mln$. Wydawało się to nierealne, ale stało się faktem. Były to czasy kiedy do NBA ściągano hurtowo wysokich, białych centrów z Europy. Każdy klub chciał mieć swojego Sabonisa lub Divaca. To właśnie w 2002 roku z piątym numerem Draftu Denver Nuggets wybrali niejakiego Nikoloza Tsikitshviliego.
– To było spełnienie marzeń. Najskrytszych. NBA to była fajna przygoda – pracowałem z najlepszymi trenerami, grałem przeciwko naprawdę dobrym zawodnikom, na pewno coś z tego wyniosłem.
Zdawał sobie jednak sprawę z tego jaka była wtedy w NBA koniunktura:
– Trafiłem do NBA, bo mam 217 cm wzrostu i potrafię skakać.
Za jego kontraktem stał agent Mark Termini. Jego pracę przy podpisaniu tej umowy wielu nazwało majstersztykiem. Pod swoimi skrzydłami miał także Earla Boykinsa, Qyntella Woodsa i Kostę Koufosa. Jego osoba dość dobrze wiąże się z Polską ponieważ z jego „podopiecznych” do PLK trafili: Woods, Deonta Vaughn, Dallas Lauderdale i Devin Brown.
Już na zawsze jednak to kontrakt Trybańskiego stał się jego popisowym numerem. Nasz zawodnik za oceanem spotkał się z tym czego brakowało mu w kraju.
– W kraju trenerzy nie mieli dla mnie czasu, nie sądzili, że cokolwiek ze mnie będzie. Nagle wyjechałem do USA, gdzie dopiero nauczyłem się tego, czego powinienem nauczyć się w Polsce.
Wielki dzień nastąpił 15 listopada 2002 roku. Pierwszy Polak zadebiutował w NBA meczem Grizzlies przeciwko Minnesocie Timberwolves. Jego drużyna przegrała 95-99 i rozpoczęła sezon od dziewięciu porażek. Trybański wszedł na parkiet na sześć minut. Spudłował wszystkie 3 swoje rzuty, zebrał dwie piłki i raz asystował.
To na co czekali kibice koszykówki w Polsce stało się faktem. Ciężko było uwierzyć, że ten szczupły chłopak, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej biegał po parkietach malutkich hal koszykarskich w Polsce dostąpił takiego zaszczytu. A jednak. W sumie w całym sezonie 2002/03 grając u boku Pau Gasola i Jasona Williamsa, wystąpił 15 razy. Przełożyło się to na 86 minut na parkiecie 14 punktów, 14 zbiórek i 6 bloków.
Po sezonie, Czarek pierwszy raz dostał obuchem po głowie. Razem z Robertem Archibaldem i Brevinem Knightem został wymieniony do Phoenix Suns w zamian za Bo Outlawa i Jake Tsakalidisa.
W Arizonie pod koszami panował wielki ścisk. W kadrze zespołu prowadzonego przez Franka Johnsona byli Amare Stoudamire, Jake Voskuhl, Jahidi White i Scott Williams. Polak zdążył cztery razy pojawić się na parkiecie (1 pkt., 1 zb., 1 prz., 1 blk.) i 5 stycznia 2004 wziął udział w kolejnej wymianie. Dla nas tym ciekawszej, że razem z Maciejem Lampe. Ten drugi był wtedy w rosterze New York Knicks. Właśnie do Wielkiego Jabłka trafił Cezary, a razem z nim Penny Hardaway i Stephon Marbury.
Pod rządami Lenny’ego Wilkensa, Trybański nie miał szans na miejsce w stałej rotacji zespołu. Jego rywalami do minut na parkiecie byli Dikembe Mutombo, Kurth Thomas i Othella Harrington. Polak z góry skazany był na porażkę. Udało mu się jeszcze trzy razy wejść na boisko w meczu NBA.
To były ostatnie podrygi naszego jubilata w najlepszej lidze na świecie. Co prawda NBA zaskoczyła go jeszcze raz, po sezonie 2003/04.
– NBA jest nieobliczalna i nigdy nie wiesz, co z tobą będzie. Wyjeżdżając z Nowego Jorku na zgrupowanie kadry, dostałem zapewnienie, że będę miał szansę gry, a na nim dostaję do ręki gazetę z artykułem, gdzie jest napisane, że zostałem wymieniony do Chicago Bulls.
Razem z Mutombo, Harringtonem i Fredem Williamsem trafił do Chicago Bulls. W druga stronę powędrowali Jamal Crawford i Jerome Williams. Wydawało się, że złapał Pana Boga za nogi. Trafił do klubu, który w Polsce był „magiczny”. Otoczony symboliką Michaela Jordana i wspaniałych lat 90-tych.
– Marzyłem, aby kiedyś usiąść gdzieś na trybunach, choćby pod samym dachem. I nagle siedzę na ławce z zawodnikami, oglądam gwiazdy z pierwszego rzędu. Patrzyłem z bliska na ostatni sezon Michaela Jordana, przybiłem z nim piątkę.
Niestety z marzeń nic nie wyszło. 28 października zakończyła się jego przygoda z NBA. Właśnie przygoda, bo karierą ciężko nazwać te dwa lata. Na zawsze zostanie już tym pierwszym. Może i Marcin Gortat zdobędzie kiedyś mistrzostwo, ale to Trybański był tym No.1.
Później grywał jeszcze w ligach letnich, był bliski podpisania umowy z Toronto Raptors w 2006 roku. Odnalazł się w NBDL. Na bezpośrednim zapleczu NBA grał w sumie cztery lata. Rozegrał 152 mecze (47 w pierwszej piątce) notując średnio 5.3 pkt., 4 zb. i 2.1 blk.
W tej ostatniej dziedzinie stał się prawdziwym fachowcem. Był takim Mutombo ligi NBDL. W sumie zablokował 322 rzuty.
W latach 2006-2008 reprezentował barwy drugoligowego greckiego klubu Peristeri.
– Niezależnie od tego, gdzie będę grał, i tak będą drwiny.
Na koniec sportowej kariery zdecydował się na ponowne występy w PLK.
Powyższe cytaty pochodzą z wywiadu Łukasza Ceglińskiego.
You must be logged in to post a comment.